Uwaga – recenzja nieznacznie zdradza lub sugeruje istotne rozwiązania fabularne filmu. Tekst z archiwum Film.org.pl (24.07.2018)
Film o tak wdzięcznym tytule jak How It Ends składa nam już na wstępie dwie ważne obietnice. Wspierając się plakatem, na którym widoczny jest człowiek w masce gazowej, możemy się spodziewać, iż będziemy mieli do czynienia z fantastyką postapokaliptyczną. Idąc za tą myślą wraz z dosłownym tłumaczeniem tytułu, domyślamy się także, iż twórcy dobrze umotywowali wizję końca świata, czyniąc z niej clou historii. Proste? Tylko w teorii.
Pierwsza obietnica została spełniona – gatunkowość się zgadza, choć, co ciekawe, momentami bliżej How It Ends do rasowego dramatu niż do katastroficznej odmiany fantastyki. W przypadku nadania jednak owej katastrofie sensu twórcy zawiedli na całej linii.
How It Ends to film produkcji Netfliksa. Reżyserem filmu jest David M. Rosenthal, scenarzystą Brooks McLaren. Nie są to jednak nazwiska, które mogą stanowić wyróżnik, gdyż pierwszy z panów ma na swym koncie jedynie dość przeciętne dokonania, a drugi jest debiutantem. W czym innym należy szukać jakości How It Ends. Zacznę od końca. Film cechują wyjątkowo miłe dla oka, podkręcone żółtą-zieloną barwą zdjęcia, dobrze współgrające z realizmem świata przedstawionego. Świetną pracę wykonał także kompozytor Atli Örvarsson, który swoim stonowanym muzycznym motywem przewodnim wyznaczył filmowi rytm. To raz.
Całkiem intrygujący jest także początek filmu. Zakochany po uszy Will zastanawia się, w jaki sposób powiedzieć ojcu swej brzemiennej wybranki, Samanthy, iż ma zamiar ją poślubić. Tuż po zakończonej fiaskiem kolacji dochodzi jednak do tajemniczego kataklizmu. Will nie może skontaktować się z przebywającą na zachodnim wybrzeżu Samanthą, gdyż dochodzi do przerwania łączności telekomunikacyjnej. Nie są także możliwe loty samolotem, przez co kraj powoli pogrąża się w chaosie. Bohater wraz z przyszłym teściem postanawiają wsiąść w samochód i na własną rękę dotrzeć do ukochanej.
Jak wiemy, katastrofa dla jednych oznacza koniec, dla innych początek, dlatego nim bohaterowie dotrą do celu, na ich drodze stanie szereg przeszkód. Tą najważniejszą będą, rzecz jasna, inni ludzie, wykorzystujący panujący chaos i bezprawie na własną korzyść. Są w filmie sceny pościgów, które zdołały wywołać we mnie napięcie. Z kolei między głównymi bohaterami ciekawie został zarysowany konflikt światów – starszy jest byłym żołnierzem, młodszy to intelektualista, który dopiero co wstał z biurka. Forest Whitaker i Theo James stworzyli interesujący duet, acz należy przyznać, iż ich aktorstwo nie przejawia najmniejszych znamion wyjątkowości. Są po prostu poprawni (tak zresztą, i to uwaga na marginesie, jak politycznie poprawny jest sam film).
W okolicach połowy filmu pojawia się jednak marazm. W miarę postępu akcji tempo wyraźnie zwalnia, nużąc wyjątkowo przewidywalnymi zagraniami, kilka wnoszącymi do fabuły. W żywym uczestniczeniu w tym specyficznym kinie drogi przeszkadzają także dodatkowe postacie, dołożone do scenariusza wyraźnie na wyrost, które raz, iż są bardzo irytujące, dwa, pojawiają się i znikają bez konkretnej przyczyny. Jedną z nich jest indiańska dziewczyna o imieniu Ricki, której rola w tym dramacie zdaje się polegać jedynie na ubarwieniu krajobrazu kolejnym kolorem skóry.
Dwugodzinny film Rosenthala dłuży się niemiłosiernie, choć za sprawą wymienionych przeze mnie na początku plusów – zdjęć i muzyki – ma przyjemny klimat, zachęcający do wyczekiwania na rozwiązanie głównej tajemnicy. I tu dochodzimy do grzechu głównego nowej produkcji Netflixa. Wiele mogłem bowiem twórcom wybaczyć, ale nie to, jak spartaczyli finał tej historii. Jest pewna subtelna różnica między pozostawieniem widza z uczuciem intrygującego niedopowiedzenia (patrz chociażby Cube), otwierającego pole do interpretacji, a perfidnym oszukaniem go brakiem wiarygodnego pomysłu na zamknięcie historii.
To kuriozum, iż film, który w tytule stawia literkę „i”, fabularnie nie ma później najmniejszego zamiaru na postawienie nad nią kropki. Śmieszą mnie jednocześnie opinie tych, którzy tłumaczą idiotyczny i wyjątkowo amatorski ruch twórców jakimś ukrytym artyzmem, a co za tym idzie – brakiem konieczności wykładania wszystkich kart na stół. Owszem, nigdzie nie jest powiedziane, iż film musi wyjaśnić nam w finale wiszącą nad nim tajemnicę. Ale w momencie, gdy to ona stanowi zapalnik całej akcji, zamiecenie jej pod dywan podważa zasadność całego dramatu oraz znoju przebytego przez bohaterów. Tym bardziej iż na samym początku dochodziły do nich jedynie strzępy informacji o kataklizmie utrudniającym komunikację z zachodnią częścią kraju, czym jednocześnie wyraźnie zasugerowano, iż w pewnym momencie musi nastąpić wyczekiwana iluminacja. Na zadane w tytule pytanie z niewiadomych przyczyn nie pada jednak odpowiedź.
How It Ends to podręcznikowy przykład filmu dobrze zaczętego, acz źle skończonego. Jest z nim trochę tak jak z interesującą dyskusją urwaną w pół zdania. Nie powiem, żeby w pełni podobały mi się używane przez twórców argumenty, ale atmosfera owej rozmowy była na tyle przyjemna, iż byłem najzwyczajniej ciekaw, jak się skończy. Nie dano mi tej szansy i jest to praktycznie jedyna rzecz, jaką po latach zapamiętam z obcowania z filmem Rosenthala. Niestety.