W Filmwebowej rubryczce krytyków Kaja Klimek pisze o "Lanym poniedziałku", iż ma ochotę go i przytulić, i pokazać mu język. Rozumiem te emocje, chociaż mam zupełnie na odwrót, bo raczej chciałabym się tym filmem po prostu zaopiekować. W pierwszej wersji tej recenzji napisałam też "i dodać odwagi". Potwornie protekcjonalnie: w końcu pełnometrażowy debiut Justyny Mytnik jest kinem grozy o dziewczęcej traumie nakręconym w Polsce, a do tego trzeba być i odważnym, i bardzo wytrwałym. Ale co zrobić: "Lany poniedziałek" budzi we mnie odruchy opiekuńcze. Spróbuję je więc rozpisać, a przy okazji złapać powody, dla których różne krytyczne protekcjonalizmy tak żywo pchają się na klawiaturę.
Zacznijmy może od tego, iż jest to dobry film; "udany debiut", ale też dobry "po prostu". Mytnik ma wyobraźnię i dobrze nastawiony metronom w głowie. Umie też dobrze nakręcić sceny retrospekcji czy snów, a to już sztuka. Pierwsza taka sekwencja, sięgająca do tytułowego "lanego poniedziałku", zostanie mi w głowie na dłużej, zresztą, nie ma co ukrywać, ustawiła mi cały film: jak nie polubić historii o dziewczynach, które biegają po dachach małego poniemieckiego miasteczka i spuszczają kolegom na głowy bomby wodne z gumek? Gumki pęcznieją pod ciężarem wody we wczesnowiosennym, dającym po oczach słońcu. Czysta radość, którą zaraz przerwie mroczna ironia losu.
Ta sekwencja to wspomnienie, ale nakręcone jak sen. Marzenie o tamtym straconym świecie, świecie na chwilę przed Zdarzeniem, które świat bohaterki odmieni bezpowrotnie; świecie na chwilę przed Katastrofą, do której może by nie doszło, gdyby Klara (Julia Polaczek) zrobiła coś inaczej. Na przykład poszła inną drogą albo założyła biustonosz, albo nie zakładała białego podkoszulka, albo w ogóle nie wyszła z domu, ani tego dnia, ani w ogóle, no, po prostu: gdyby nie prowokowała, prawda, albo gdyby w ogóle jej nie było. Kiedy ją poznajemy – Klarę – minął już prawie rok liturgiczny, rok milczenia, okłamywania samej siebie, próby zapomnienia, wypchnięcia potworności z głowy. Niedziela Palmowa wybudza jakiś zegar ukryty w maskującym Tamto ciele, uruchamia odruchy, koszmary i fobie, które zaburzają funkcjonowanie, na przykład odrazę wobec wody, tej święconej i tej z kranu.
Mytnik udaje się stworzyć świat, który jest jednocześnie znajomy i niesamowity, ale też przede wszystkim: rozpoznawalnie dziewczyński, przefiltrowany przez nastoletnią wrażliwość. Film kręcono w Bystrzycy Kłodzkiej, czyli miejscu uświęconym przez kanon polskiego kina, ale też ostatnio mocno obecnym w nowych odsłonach – vide "Kobieta z…" czy "Dziewczyna z igłą". Akcja dzieje się w nieokreślonych latach dwutysięcznych (Mytnik urodziła się w roku 1988) i chwilami reżyseruje przestrzeń za bardzo: znikąd nie wystaje polska nowoczesność tamtych czasów, żadnego żarówiastego klocka Biedronki, wzrostu liczby samochodów. No, ale to bolączka całej naszej kinematografii, nic nowego. Poza tym wszystko mi tu gra: miasteczko jako przestrzeń młodzieży, plener i beton, świat, w którym dorośli są gośćmi, i to często agresorami, kościelna nuda. Energia, dziewczyńska sprośność, czekoladowe jajko-niespodzianka kryjące brudne majtki i jedzenie tej czekolady, jakby majtki miały od tego zniknąć. W telewizji reportaż interwencyjny o facetce, której mąż zamienił się w królika. Metafizyka, która nie musi się tłumaczyć.
Jestem dwa lata młodsza od reżyserki i przez cały seans nie dawało mi spokoju pytanie: dlaczego oglądam to dopiero teraz? No dobra, wiem czemu: po pierwsze polskie kino gardzi horrorem, a po drugie do wczoraj pozostawało zmaskulinizowane aż po płat ciemieniowy. Być może zresztą są to dwie strony tego samego medalu, a to dlatego, iż horror jest gatunkiem dziewczyńskim, a przynajmniej był w moim doświadczeniu, kiedy byłam w wieku bohaterek "Lanego poniedziałku" – miłość do horroru jak lakier do paznokci i nienoszenie czapki. Niewykluczone, iż to kwestia jakiegoś indywidualnego zbiegu okoliczności. Nie wiem też, jak to było w przypadku Justyny Mytnik i jej współscenarzystek – ale akurat w moim gimnazjum oglądanie horrorów było tożsamością praktykowaną przez dziewczyny: to koleżanka opowiedziała nam na pierwszej wycieczce o "Blair Witch Project", inna kazała mi już teraz zaraz obejrzeć "Egzorcystę" i "Omen" (a raczej "Omena"). Horror był też gatunkiem monopolizującym dziewczyńskie zostawanie na noc. A chłopcy? Cóż, byli zajęci oglądaniem parodii, komedii o penisach wsadzanych w niewłaściwe miejsca i pełnometrażowych "Pythonów".
Myślę ostatnio dużo o tym, jak bardzo nie ma nic dziwnego w tym, iż w ostatnich latach rosnącej liczbie reżyserek towarzyszy rozkwit eksperymentalnego horroru. Że nie przez przypadek "Jennifer's Body" jest jednym z najbardziej "odzyskanych", obejrzanych na nowo mainstreamowych filmów ostatnich kilkunastu lat. Że kobiece kino grozy często eksploruje nastoletnią dziewczęcość, w postaci ogonów u Smoczyńskiej, depilacji u Ducournau czy krwawych plam u Jennifer Reeder; i iż najpiękniejsze kino grozy tego roku, czyli "I Saw the TV Glow" ("W blasku ekranu") Jane Schoenbrun, opowiada o tęsknocie za byciem dziewczyną. Nie są to oczywiście specjalnie odkrywcze rozpoznania, chodzi mi jednak o coś więcej niż wykorzystywanie gatunku do opowiadania o dziewczęcym dojrzewaniu. Myślę o tym, iż ten proces działa też w drugą stronę: wiele dziewczyn kusi horror, ten bardziej i mniej szlachetny, właśnie jako coś organicznie dziewczęcego, coś do celebrowania w dziewczyńskim gronie (w piżamach, z przemyconym tanim winem).
"Lany poniedziałek" oddaje coś z tej organiczności, splata dziewczęcość i wyobraźnię horrorową, na którą składają się miejskie legendy, zagadki prowincjonalnego krajobrazu i paranormalne dziwactwa z telewizora. Zarówno euforii i fascynacje, jak i dramaty oraz koszmary nastolatek pielęgnowane są na osobności, ukrywane przed resztą świata. To film o traumie oraz przemocy seksualnej dokonanej przez chłopca. Film, w którym jedynymi istotnymi postaciami są postacie dziewczęce. Sam sprawca zostaje sprowadzony do epizodu, pozostawia po sobie ślady (samochód, breloczek), ale relacja z nim nie jest fabularnie istotna. Dramaturgię "Lanego poniedziałku" wyznacza napięcie między Klarą a jej siostrą Martą (Nel Kaczmarek) i rodząca się nowa przyjaźń z outsiderką Dianą (Weronika Kozakowska). Nie chodzi więc tylko o to, by zmierzyć się z tym, co się stało, ale o to, jak się z tym zmierzyć – a także z kim.
I tu dochodzimy do kwestii, która moim zdaniem odpowiada za mieszane uczucia krytyków wobec filmu Mytnik, mianowicie kwestii dydaktyzmu. Postacie Marty i Diany reprezentują dwa stojące ze sobą w kontraście, jeżeli nie sprzeczności, instynkty reżyserki. Nel Kaczmarek (wyróżniona zresztą w Gdyni za rolę w "Utracie równowagi", startującej w tym samym co "Lany poniedziałek" konkursie) kreuje pełnokrwistą, doskonale rozpoznawalną postać. Piekłem dla nastoletnich dziewczyn są inne dziewczyny, można by powiedzieć, ale Mytnik udało się podejrzeć coś jeszcze bardziej bolesnego. Otóż dla reżyserki uciszanie siostry, zagadywanie jej i generalny slut-shaming są po prostu wyrazami troski, tragicznie nieudaną próbą opieki. Jest to postać prawdziwa, napisana pewnie z – niemal do końca – zaufaniem do widzki i widza.
Diana to postać z przeciwległego rejestru. Akceptująca, ciepła – ekscentryczna nastoletnia czarownica. Niestety, w przeciwieństwie do Marty zupełnie nieautentyczna (aczkolwiek należy podkreślić, iż w żadnym razie nie jest to wina aktorki). Diana nie została napisana jak nastolatka i brzmi jak młoda dorosła – w dodatku z pokolenia, które w czasach opowieści bawiło się klockami. To postać będąca miksem dyskursu terapeutycznego i wiedźmowego; nie tyle psychologiczne wsparcie bohaterki, co feministyczne superego działające wręcz z poziomu meta – niepotrzebnie komentujące opowieść. W Dianie moim zdaniem odzywa się jakiś – niepotrzebny zupełnie – lęk. Lęk przed byciem złą feministką. Lęk przed opowiedzeniem o doświadczeniu przemocy nie tak, jak trzeba. Lęk przed tym, iż ktoś opowieść źle zinterpretuje. Że się kogoś nią skrzywdzi. Że się będzie artystką nieodpowiedzialną. Że nie wykorzysta się swojego artystycznego przywileju w dostatecznym wymiarze.
Jest to, oczywiście, lęk typowo kobiecy. I trudna sytuacja horroru w Polsce mu nie pomaga, ponieważ w Polsce robienie kina grozy można uzasadnić na dwa sposoby: komercyjno-nostalgicznym wytrychem "bawimy się w kino gatunków, co jest celem samym w sobie" (vide slasher "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" Jana Belcla) lub odpowiednio mocno rozpisaną metaforą Zjawiska, Problemu, Lęku. To drugie oczywiście nie musi być dla filmu zabójcze (polecam świetny krótki metraż "Tennis Mortis" Michała Łukowicza o starości, żałobie i ciężarze przeżytych razem dekad), ale kryje się w tym jednak pewne zagrożenie. Oglądając film, mamy obcować z opowieścią – a nie wnioskiem o dofinansowanie, w którym twórca umieszcza tuzin bezpieczników na wypadek, gdyby w komisji siedział niechętny kinu grozy zwolennik polskiego małego realizmu.
W ostatnich minutach "Lanego poniedziałku" postać Marty zaczyna się tłumaczyć z tego, jak potraktowała siostrę. Kluczem jest oczywiście własne doświadczenie krzywdy, ale nie tylko to mnie zmartwiło. Otóż taka postać jak Marta nie musi wcale wyjaśniać, czemu zachowywała się tak, a nie inaczej; scenariusz byłby równie, a może bardziej kompletny, gdyby zachowała milczenie, popłakała się lub trzasnęła drzwiami. Marta przez cały film uprawia uciszanie i slut-shaming, bo taka jest prawda o pewnej i ważnej części doświadczenia dorastania w patriarchacie w latach dwutysięcznych – i do tego momentu tę prawdę reżyserce udawało się tą postacią bardzo dobrze uchwycić. Kino nie powinno się tłumaczyć z tego, iż opowiada o doświadczeniach śliskich, niejednoznacznych, autodestrukcyjnych, o doświadczeniu braku solidarności. Mam nadzieję, iż "Lany poniedziałek" będzie miał kontynuację – już bez tego tłumaczenia się, lęku i przepraszania za bycie sobą.
Zacznijmy może od tego, iż jest to dobry film; "udany debiut", ale też dobry "po prostu". Mytnik ma wyobraźnię i dobrze nastawiony metronom w głowie. Umie też dobrze nakręcić sceny retrospekcji czy snów, a to już sztuka. Pierwsza taka sekwencja, sięgająca do tytułowego "lanego poniedziałku", zostanie mi w głowie na dłużej, zresztą, nie ma co ukrywać, ustawiła mi cały film: jak nie polubić historii o dziewczynach, które biegają po dachach małego poniemieckiego miasteczka i spuszczają kolegom na głowy bomby wodne z gumek? Gumki pęcznieją pod ciężarem wody we wczesnowiosennym, dającym po oczach słońcu. Czysta radość, którą zaraz przerwie mroczna ironia losu.
Ta sekwencja to wspomnienie, ale nakręcone jak sen. Marzenie o tamtym straconym świecie, świecie na chwilę przed Zdarzeniem, które świat bohaterki odmieni bezpowrotnie; świecie na chwilę przed Katastrofą, do której może by nie doszło, gdyby Klara (Julia Polaczek) zrobiła coś inaczej. Na przykład poszła inną drogą albo założyła biustonosz, albo nie zakładała białego podkoszulka, albo w ogóle nie wyszła z domu, ani tego dnia, ani w ogóle, no, po prostu: gdyby nie prowokowała, prawda, albo gdyby w ogóle jej nie było. Kiedy ją poznajemy – Klarę – minął już prawie rok liturgiczny, rok milczenia, okłamywania samej siebie, próby zapomnienia, wypchnięcia potworności z głowy. Niedziela Palmowa wybudza jakiś zegar ukryty w maskującym Tamto ciele, uruchamia odruchy, koszmary i fobie, które zaburzają funkcjonowanie, na przykład odrazę wobec wody, tej święconej i tej z kranu.
Mytnik udaje się stworzyć świat, który jest jednocześnie znajomy i niesamowity, ale też przede wszystkim: rozpoznawalnie dziewczyński, przefiltrowany przez nastoletnią wrażliwość. Film kręcono w Bystrzycy Kłodzkiej, czyli miejscu uświęconym przez kanon polskiego kina, ale też ostatnio mocno obecnym w nowych odsłonach – vide "Kobieta z…" czy "Dziewczyna z igłą". Akcja dzieje się w nieokreślonych latach dwutysięcznych (Mytnik urodziła się w roku 1988) i chwilami reżyseruje przestrzeń za bardzo: znikąd nie wystaje polska nowoczesność tamtych czasów, żadnego żarówiastego klocka Biedronki, wzrostu liczby samochodów. No, ale to bolączka całej naszej kinematografii, nic nowego. Poza tym wszystko mi tu gra: miasteczko jako przestrzeń młodzieży, plener i beton, świat, w którym dorośli są gośćmi, i to często agresorami, kościelna nuda. Energia, dziewczyńska sprośność, czekoladowe jajko-niespodzianka kryjące brudne majtki i jedzenie tej czekolady, jakby majtki miały od tego zniknąć. W telewizji reportaż interwencyjny o facetce, której mąż zamienił się w królika. Metafizyka, która nie musi się tłumaczyć.
Jestem dwa lata młodsza od reżyserki i przez cały seans nie dawało mi spokoju pytanie: dlaczego oglądam to dopiero teraz? No dobra, wiem czemu: po pierwsze polskie kino gardzi horrorem, a po drugie do wczoraj pozostawało zmaskulinizowane aż po płat ciemieniowy. Być może zresztą są to dwie strony tego samego medalu, a to dlatego, iż horror jest gatunkiem dziewczyńskim, a przynajmniej był w moim doświadczeniu, kiedy byłam w wieku bohaterek "Lanego poniedziałku" – miłość do horroru jak lakier do paznokci i nienoszenie czapki. Niewykluczone, iż to kwestia jakiegoś indywidualnego zbiegu okoliczności. Nie wiem też, jak to było w przypadku Justyny Mytnik i jej współscenarzystek – ale akurat w moim gimnazjum oglądanie horrorów było tożsamością praktykowaną przez dziewczyny: to koleżanka opowiedziała nam na pierwszej wycieczce o "Blair Witch Project", inna kazała mi już teraz zaraz obejrzeć "Egzorcystę" i "Omen" (a raczej "Omena"). Horror był też gatunkiem monopolizującym dziewczyńskie zostawanie na noc. A chłopcy? Cóż, byli zajęci oglądaniem parodii, komedii o penisach wsadzanych w niewłaściwe miejsca i pełnometrażowych "Pythonów".
Myślę ostatnio dużo o tym, jak bardzo nie ma nic dziwnego w tym, iż w ostatnich latach rosnącej liczbie reżyserek towarzyszy rozkwit eksperymentalnego horroru. Że nie przez przypadek "Jennifer's Body" jest jednym z najbardziej "odzyskanych", obejrzanych na nowo mainstreamowych filmów ostatnich kilkunastu lat. Że kobiece kino grozy często eksploruje nastoletnią dziewczęcość, w postaci ogonów u Smoczyńskiej, depilacji u Ducournau czy krwawych plam u Jennifer Reeder; i iż najpiękniejsze kino grozy tego roku, czyli "I Saw the TV Glow" ("W blasku ekranu") Jane Schoenbrun, opowiada o tęsknocie za byciem dziewczyną. Nie są to oczywiście specjalnie odkrywcze rozpoznania, chodzi mi jednak o coś więcej niż wykorzystywanie gatunku do opowiadania o dziewczęcym dojrzewaniu. Myślę o tym, iż ten proces działa też w drugą stronę: wiele dziewczyn kusi horror, ten bardziej i mniej szlachetny, właśnie jako coś organicznie dziewczęcego, coś do celebrowania w dziewczyńskim gronie (w piżamach, z przemyconym tanim winem).
"Lany poniedziałek" oddaje coś z tej organiczności, splata dziewczęcość i wyobraźnię horrorową, na którą składają się miejskie legendy, zagadki prowincjonalnego krajobrazu i paranormalne dziwactwa z telewizora. Zarówno euforii i fascynacje, jak i dramaty oraz koszmary nastolatek pielęgnowane są na osobności, ukrywane przed resztą świata. To film o traumie oraz przemocy seksualnej dokonanej przez chłopca. Film, w którym jedynymi istotnymi postaciami są postacie dziewczęce. Sam sprawca zostaje sprowadzony do epizodu, pozostawia po sobie ślady (samochód, breloczek), ale relacja z nim nie jest fabularnie istotna. Dramaturgię "Lanego poniedziałku" wyznacza napięcie między Klarą a jej siostrą Martą (Nel Kaczmarek) i rodząca się nowa przyjaźń z outsiderką Dianą (Weronika Kozakowska). Nie chodzi więc tylko o to, by zmierzyć się z tym, co się stało, ale o to, jak się z tym zmierzyć – a także z kim.
I tu dochodzimy do kwestii, która moim zdaniem odpowiada za mieszane uczucia krytyków wobec filmu Mytnik, mianowicie kwestii dydaktyzmu. Postacie Marty i Diany reprezentują dwa stojące ze sobą w kontraście, jeżeli nie sprzeczności, instynkty reżyserki. Nel Kaczmarek (wyróżniona zresztą w Gdyni za rolę w "Utracie równowagi", startującej w tym samym co "Lany poniedziałek" konkursie) kreuje pełnokrwistą, doskonale rozpoznawalną postać. Piekłem dla nastoletnich dziewczyn są inne dziewczyny, można by powiedzieć, ale Mytnik udało się podejrzeć coś jeszcze bardziej bolesnego. Otóż dla reżyserki uciszanie siostry, zagadywanie jej i generalny slut-shaming są po prostu wyrazami troski, tragicznie nieudaną próbą opieki. Jest to postać prawdziwa, napisana pewnie z – niemal do końca – zaufaniem do widzki i widza.
Diana to postać z przeciwległego rejestru. Akceptująca, ciepła – ekscentryczna nastoletnia czarownica. Niestety, w przeciwieństwie do Marty zupełnie nieautentyczna (aczkolwiek należy podkreślić, iż w żadnym razie nie jest to wina aktorki). Diana nie została napisana jak nastolatka i brzmi jak młoda dorosła – w dodatku z pokolenia, które w czasach opowieści bawiło się klockami. To postać będąca miksem dyskursu terapeutycznego i wiedźmowego; nie tyle psychologiczne wsparcie bohaterki, co feministyczne superego działające wręcz z poziomu meta – niepotrzebnie komentujące opowieść. W Dianie moim zdaniem odzywa się jakiś – niepotrzebny zupełnie – lęk. Lęk przed byciem złą feministką. Lęk przed opowiedzeniem o doświadczeniu przemocy nie tak, jak trzeba. Lęk przed tym, iż ktoś opowieść źle zinterpretuje. Że się kogoś nią skrzywdzi. Że się będzie artystką nieodpowiedzialną. Że nie wykorzysta się swojego artystycznego przywileju w dostatecznym wymiarze.
Jest to, oczywiście, lęk typowo kobiecy. I trudna sytuacja horroru w Polsce mu nie pomaga, ponieważ w Polsce robienie kina grozy można uzasadnić na dwa sposoby: komercyjno-nostalgicznym wytrychem "bawimy się w kino gatunków, co jest celem samym w sobie" (vide slasher "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" Jana Belcla) lub odpowiednio mocno rozpisaną metaforą Zjawiska, Problemu, Lęku. To drugie oczywiście nie musi być dla filmu zabójcze (polecam świetny krótki metraż "Tennis Mortis" Michała Łukowicza o starości, żałobie i ciężarze przeżytych razem dekad), ale kryje się w tym jednak pewne zagrożenie. Oglądając film, mamy obcować z opowieścią – a nie wnioskiem o dofinansowanie, w którym twórca umieszcza tuzin bezpieczników na wypadek, gdyby w komisji siedział niechętny kinu grozy zwolennik polskiego małego realizmu.
W ostatnich minutach "Lanego poniedziałku" postać Marty zaczyna się tłumaczyć z tego, jak potraktowała siostrę. Kluczem jest oczywiście własne doświadczenie krzywdy, ale nie tylko to mnie zmartwiło. Otóż taka postać jak Marta nie musi wcale wyjaśniać, czemu zachowywała się tak, a nie inaczej; scenariusz byłby równie, a może bardziej kompletny, gdyby zachowała milczenie, popłakała się lub trzasnęła drzwiami. Marta przez cały film uprawia uciszanie i slut-shaming, bo taka jest prawda o pewnej i ważnej części doświadczenia dorastania w patriarchacie w latach dwutysięcznych – i do tego momentu tę prawdę reżyserce udawało się tą postacią bardzo dobrze uchwycić. Kino nie powinno się tłumaczyć z tego, iż opowiada o doświadczeniach śliskich, niejednoznacznych, autodestrukcyjnych, o doświadczeniu braku solidarności. Mam nadzieję, iż "Lany poniedziałek" będzie miał kontynuację – już bez tego tłumaczenia się, lęku i przepraszania za bycie sobą.