Dwanaście miesięcy temu napisałem notkę o Here. Poza czasem do naszego zestawienia najbardziej wyczekiwanych filmów 2024 roku. Liczyłem wtedy, iż interesujący materiał źródłowy pomoże Zemeckisowi wrócić do łask widzów i krytyków po ciężkich porażkach Wiedźm i Pinokia. No cóż, okołoświąteczna naiwność.
Sześciostronicowe Here Richarda McGuire’a pojawiło się w 1989 roku w drugim tomie antologii Raw i niemalże zatrzęsło posadami ówczesnego świata powieści graficznej. Kolejne, statyczne panele przedstawiały jedno i to samo miejsce w wielu punktach w czasie. Jednocześnie. Na grafikach w nieprzewidywalnych konfiguracjach koegzystowały pokolenia, wystroje i rekwizyty. Karmiąca dziecko dama z 1951 siedziała naprzeciwko niosącej drinka kobiety z 1971, a róg kadru okupował dopraszający się o coś w 1999 kot. Przedstawiane wydarzenia sięgały od czasów prehistorycznych po niedaleką przyszłość. Eksperyment formalny zyskał szerokie uznanie, jednak potrzeba było aż 25 lat, by ukazała się jego pełnoprawna wersja. Ponad trzystustronicowy album z 2014 roku znacząco poszerzył ramy historii, a do stylu graficznego wprowadził kolor.
Choć symultaniczne narracje w kinie nie są niczym nowym, stanowią one raczej domenę kina niekomercyjnego. Do tego ograniczają się one z reguły jedynie do wyraźnego dzielenia ekranu na dwie, bądź więcej, części. Decydując się na adaptację dzieła McGuire’a, Zemeckis podjął się trudnego wyzwania. Nieregularna fragmentaryczność statycznego obrazu stanowi z początku wyzwanie percepcyjne. To właśnie pierwszych kilkanaście minut metrażu stanowi przestrzeń dla jedynego pozytywnego elementu reżyserii Here. Poza czasem. Trzeba przyznać, iż Zemeckis bardzo umiejętnie wprowadza widza w formułę filmu. Introdukcje linii czasowych są klarowne, ilustracja procesu powstawania domu zwraca uwagę na konieczność obserwacji przestrzeni, a pierwsza scena z bohaterem granym przez Toma Hanksa ustawia go jako narracyjny punkt odniesienia.
Na tym twórcze pozytywy reżysera się kończą. Skonfrontowany z tak charakterystycznym, wyrazistym materiałem źródłowym Zemeckis nie ma nic do powiedzenia. Przedstawiona w Here. Poza czasem formuła to jedynie niezwykle sprawne technicznie przeniesienie koncepcji oryginału. Symultaniczna narracja to w rękach reżysera ni mniej, ni więcej, jak atrakcyjny trik. Dzieło McGuire’a było w swej istocie próbą uchwycenia „teraz” jako wypadkowej wszystkich momentów przeszłych i przyszłych. Jesse Goldsmith dwoi się i troi, by montaż utrzymywał estetykę oryginału, ale cóż z tego, gdy dla opowieści zabieg ten nie wydaje się mieć żadnego znaczenia. Ciężko znaleźć powód, dla którego opowiadane przez film historie nie miałyby być przedstawione w jednolitym dla wszystkich czasu obrazie, korzystając z częstych przejść montażowych. Zemeckis wydaje się wręcz ograniczony formułą oryginału. Umiejscowiona na sztywno, nieruchoma kamera drastycznie ogranicza wszelkie zabawy materią filmową, co dla reprezentanta kina rozrywkowo-komercyjnego (Forrest Gump, Miłość, szmaragd i krokodyl, Cast Away – poza światem) okazuje się barierą nie do przeskoczenia.
Sytuację mógłby poprawić interesujący, niejednoznaczny scenariusz, jednak Eli Roth stawia na bezpieczne bezpieczeństwo. Bez względu na to, czy oglądamy klasyczne rodzinne perypetie, sukcesy innowatora w dziedzinie rozkładanego fotela, czy kwitnącą plemienną miłość, próżno szukać w wątkach niespodzianek czy frapujących pytań. Połączenia między liniami czasowymi ograniczają się do ogólników, np. niespodziewanej śmierci z choroby zakaźnej 100 lat temu (grypa hiszpanka) i teraz (COVID-19). Usprawiedliwienia można szukać w fakcie, iż uważna obserwacja angażujących, rozgrywających się jednocześnie wątków mogłaby być dla widzów przytłaczająca. Nie można być jednak pobłażliwym wobec tego, iż w Here. Poza czasem brakuje przede wszystkim silnych emocji.
Twórcy tak bardzo skupili się na sprawieniu, by unikatowa forma była zdatna do oglądania przez dowolnego widza, iż zapomnieli nadać dziełu własną identyfikację. Jeszcze niedawno przeklinaną technikę komputerowego odmładzania aktorów usprawniono do tego stopnia, iż wrażenie „doliny niesamowitości” jest absolutnie nieobecne (acz znacznie gorzej wypada postarzanie). Jednak co z tego, iż Tom Hanks i Robin Wright znów wyglądają jak Forrest i Jenny, skoro napisane dla nich postacie nie mają w sobie nic ciekawego, brak w nich iskry życia. Paul Bettany i Kelly Reilly wypadają bardzo przekonująco jako atomowe małżeństwo, ale ich wątki są tak proste, jak przewidywalne. Twórcom udaje się choćby stłamsić kompozycje Alana Silvestriego, które, wyciszone, trzymają się bezpiecznie w tle i dają znać o swojej wysokiej jakości tylko w sekwencjach otwierających i zamykających film.
Co najciekawsze, pomimo delikatnej irytacji, którą przesiąknięta jest ta recenzja, nie mogę powiedzieć, żebym w trakcie seansu odczuwał wobec Here. Poza czasem negatywne emocje. Pozytywnych też nie. Najnowsze dzieło Roberta Zemeckisa ogląda się w kompletnej neutralności. To seans absolutnie nieinwazyjny, niezadający pytań, nieformułujący wniosków. Fascynujący przykład kina niecodziennego i realizacyjnie rzetelnego, a jednocześnie tak przeokrutnie zwyczajnego i nijakiego. To pozornie wymagające doświadczenie, które ułatwia obcowanie z formalną awangardą do tego stopnia, iż staje się ona jedynie audiowizualnym tłem dla małych wycinków historii małego wycinka świata. Szczerze nie wiem, dla kogo jest to film. Ale też nie wiem, dla kogo miałby nie być.
Wolałbym zakończyć 2024 seansem znacznie bardziej pełnym wrażeń, ale jako iż w nowy rok warto wejść z czystą kartą, nie żywię urazy. Ani do twórców, ani do mojej naiwności.
korekta: Anna Czerwińska