Halloween. Finał – recenzja filmu [DVD]

popkulturowcy.pl 1 rok temu

Z okazji premiery filmu Halloween. Koniec na DVD przypominamy naszą recenzję tejże produkcji.


Doczekaliśmy się wreszcie premiery Halloween. Finał. Ja, nie będąc kompletnie oddanym fanem serii, która ma więcej alternatywnych ścieżek niż uniwersum Marvela, miałem raczej ograniczony entuzjazm. Oczywiście jako oddany sympatyk horroru, również w serii rozpoczętej przez Johna Carpentera mam swoje ulubione części, a jest w czym wybierać, bowiem filmów w tej chwili jest aż trzynaście. Michael Myers jednak nie był nigdy moim faworytem wśród slasherowych morderców. Czy jednak Halloween. Finał zmienił pozycję zamaskowanego zabójcy w moim osobistym rankingu? Czy The Shape może stanąć w szranki z Jasonem, Freediem Kruegerem albo Leprechaunem?

Zacznijmy zatem od początku, co w przypadku tej serii nie jest wcale taką oczywistą metodą. Halloween. Finał stanowi zwieńczenie trylogii w reżyserii Davida Gordona Greena, która swój początek znajduje w Halloween (2018), a rozwinięcie w Halloween. Zabija. Pierwszy film zachwycił widzów, będąc godnym wprowadzeniem Michaela Myersa w grono współczesnych bohaterów slasherów. Był to film wysoce konwencjonalny, bardzo w duchu oryginału, jednak z należytym odświeżeniem. Ja pozwoliłem sobie przed seansem finału obejrzeć pierwowzór z 1978 roku, a także dwie współczesne części i mocno mi to przewartościowało w głowie podejście do serii. Co ma również wpływ na ocenę jej zwieńczenia.

Głównie odmieniło się moje podejście do Halloween. Zabija, bowiem po premierze najchętniej zalałbym ten film betonem, albo wrzucił do niszczarki na złomowisko wszystkie egzemplarze, siebie zaś po skończeniu dzieła. Jednak dobrze, iż tego nie poczyniłem, ponieważ wyżej wspomniana produkcja skrywa w sobie wiele intrygujących tematów, które fascynacja przywróceniem starych slasherów w nowe czasy mocno mi przysłoniła. Mamy tu zaprezentowane zło w różnych wymiarach i kształtach. Po co jednak o tym tutaj wspominam? Dlatego, iż Halloween. Finał radośnie żeruje sobie na tych wątkach i część obficie wykorzystuje i rozkręca.

Tegoroczna produkcja ma mocarną scenę otwarcia, dosłownie można było się poczuć w kinowym fotelu jak na poduszce na szpilki. Jednak po tym wszystkim film „uznaje”, iż z grubsza się wyszumiał i mamy rozkoszny film, wręcz familijny. Ludzie układający sobie życie, sielanka, szare życie. Mimo to zło gdzieś wisi w powietrzu i choć na jakiś czas można o nim zapomnieć, zawsze wraca, a dopełnia tego wszystkiego narracja Laurie Strode prowadzona z off’u. W tym wszystkim jednak dostajemy młodego psychopatę, którego wyniszczyła lokalna społeczność, tłum podburzony powtórką tragedii sprzed lat.

Fot. Halloween. Finał

Za sprawą tego wątku dostajemy wszystko: romans komentarz do TikTokowej fascynacji Dahmerem czy ogólnym trendem seryjnych zabójców, metakomentarz na temat zniszczalności i niezniszczalności morderców w slasherach, makabryczne, mięsiste i pełne pastiszu sceny zabójstw. Film rozkosznie się tym bawi serwując nam świeżego, soczystego pomidora przy użyciu środków rodem ze zgniłego pomidora. Halloween. Finał jest szalone, roztańczone, ponuro i rdzawo kiczowate, a to wszystko bez postaci Michaela Myersa. CO? JAK TO?

ANO TAK TO! Poza małymi mrugnięciami oczkiem naszym głównym slasherowym mordercą jest Corey, młody członek społeczności Haddonfield, który kilka lat temu miał niefortunny wypadek w noc Halloween. Swoją drogą wygląda dla mnie podobnie do Dahmera, tylko w innej palecie barw. Facet absolutnie wymiata. Będzie to godny spadkobierca Michaela Myersa, posiadający wyczucie i kreatywność klauna Arta z filmu Terrifer i Terrifer 2.

Zobacz również: Uśmiechnij się – recenzja filmu. O tym jak robimy dobrą minę

do złej gry.

Fot. Halloween. Finał

Podsumowując, Halloween. Finał to film wyciągnięty z kosza na tanie DVD, ale błyszczący jak statuetka Oscara. Bajeczny szajs i ludzka stonoga ze slashera, komedii romantycznej i dramatu rodzinnego z powyłamywanymi nogami. Wszystko to doprawione odpowiednią ilością pastiszu i mety. Ale nie tej niebieskiej od Waltera White’a.

Idź do oryginalnego materiału