Grzesznicy – recenzja filmu. Gdy diabeł zapuka do drzwi

popkulturowcy.pl 3 tygodni temu

Ryan Coogler wreszcie ucieka z rąk Marvela, by stworzyć coś w pełni swojego. Western, musical, horror i blaxploitation – taki właśnie szalony mix gatunków znajdziecie w najnowszym projekcie amerykańskiego reżysera. Jednak czy Grzesznicy to obraz warty obejrzenia?

W najnowszy projekt Cooglera wierzyłem mocno już od pierwszych informacji. Po dwóch Czarnych Panterach i Creedzie, wiedziałem, jak wielki talent reżyserski Ryan posiada oraz jak odejście od superbohaterskiego kina na rzecz oryginalnych produkcji z pewnością da mu większą wolność artystyczną oraz swobodę. I tak po wielu miesiącach niecierpliwego oczekiwania dostajemy Grzeszników, który są czymś o wiele większym niż dobrą rozrywką o krwiożerczych potworach.

16 października 1932 roku, Missisipi. Właśnie tego dnia do małego miasteczka powracają bliźniacy Smoke i Stack, znani każdemu lokalnemu z różnych wybryków za dzieciaka. Po przygodach w Chicago wracają na rodzinne tereny, by otworzyć swój własny bar muzyczny. Po całodniowych przygotowaniach zaczyna się wielka impreza, podczas której potężne brzmienie bluesowej muzyki przyciągnie do siebie zarówno dobre, jak i złe duchy.

Choć dołączyłem do tej recenzji zwiastun, zachęcam jednak nie oglądanie go. Im mniej niespodzianek na temat fabuły znacie, tym bardziej zaskoczeni będziecie podczas seansu. Grzesznicy jest pełen niezwykle ciekawych rozwiązań fabularnych i kreatywności z prowadzeniem antagonistycznych monstrów, które nieraz wbiją mocno w fotel kinowy. jeżeli miałbym porównać obraz Cooglera do jakiegoś, byłby to moim zdaniem Babilon Damiena Chazelle’a. Choć obie produkcje podejmują kompletnie inną problematykę, w obu przypadkach zdecydowanie dominuje muzyka. W Grzesznikach instrumenty mają potężną moc. Dzięki nim bohaterowie wylewają dźwiękami swoją złość i smutek czy również całe, parowieczne cierpienie czarnoskórego społeczeństwa.

Fot. Kadr z filmu

Ogółem Grzesznicy to film, który z łatwością można podzielić na dwie części, różniące się bardzo od siebie, choć tak samo genialne. W pierwszej połowie – po bardzo mocnym początku – dostajemy powolne wprowadzenie naszych bliźniaczych protagonistów oraz innych mieszkańców. I choć mogłoby się wydawać, iż wprowadzenie horrorowych elementów dopiero dużo później będzie słabym pomysłem, finalny efekt jest fenomenalny. Przez godzinę jesteśmy w stanie gwałtownie polubić się nie tylko z głównymi braćmi, ale również z innymi lokalnymi m.in. Sonniem (znanym również jako Preacher Boy), Mary, Delta Slim czy Annie. Przy okazji dowiadujemy się, jake znaczenie muzyka ma dla tamtejszych mieszkańców, i jak czarnoskórzy próbują funkcjonować z działającym jeszcze systemem niewolnictwa i ludźmi Klanu, których wciąż jest wielu. Naprawdę można przy takiej ilości kontekstów historycznych sporo nauczyć się o tamtejszych latach w Ameryce i jej haniebnej historii

Gdy zachodzi słońce, a w barze zaczynają grać pierwsze instrumenty, rozpoczyna się niezapomniana impreza nie tylko dla bohaterów filmu, ale również z pewnością dla widzów. Wszyscy, z którymi się zapoznaliśmy, schodzą się do jednego budynku, pełnego rewelacyjnej muzyki oraz różnego rodzaju alkoholu. Jednakże, gdy na scenę wchodzi Preacher Boy, otwiera on wrota do świata zmarłych. Scena, gdy w jednym momencie schodzą się duchy zarówno przeszłości, ale także przyszłości, jest jedną z najlepszych w ostatnich latach. Niestety, do baru zaczynają przychodzić także istoty o niecnych zamiarach, a dokładne – krwiożercze wampiry. Co ciekawe, są to biali ludzie, co jest problemem dla głównych bohaterów, gdyż mogą okazać się członkami Klanu.

Zobacz również: The Last Showgirl – recenzja przedpremierowa. Amerykański sen

Choć wampiry tutaj mogą rozbawić tym, iż nieraz tańczą i śpiewają wszelakie pieśni (nawet irlandzkie…), to jestem naprawdę – pozytywnie – zaskoczony, jak klasycznie ich przedstawiono. Nie mogą wejść do budynku bez zaproszenia, czosnek im szkodzi, zaś bronią ostateczną na nich jest drewniany kołek w serce. Świetnym elementem jest to, jak bardzo dobrymi manipulantami. Każdy wampir ma dużą zdolność przekonywania, iż jest tak naprawdę zwykłym człowiekiem, który jest w stanie po prostu wejść i napić się przy rytmach dobrej muzyki. I w taki sposób bohaterowie aż do świtu będą próbować przeżyć, zaś finał – beż żadnego spoilerowania – jest po prostu wspaniały. Warto wspomnieć, iż jest (całkiem długa) scena po napisach, która jest ważna, więc polecam zostać jeszcze trochę na kinowym siedzeniu.

Fot. Kadr z filmu

Jednakże Grzesznicy wyróżniają na tle pozostałych filmów nie fabułą, ale kwestiami audiowizualnymi. Wątpię, czy do końca roku dostaniemy drugi tak fenomenalnie bawiący się obrazem i dźwiękiem seans. Po Czarnej Panterze: Wakanda w moim sercu, Ryan Coogler ponownie nawiązuje współprace z operatorką filmową Autumn Durald. Duo te wspaniale buduje narrację oraz klimat zdjęciami w formacie 1.43:1 oraz 2.76:1. Akcja filmu dzieje się jednego dnia, dlatego podczas seansu doświadczymy zarówno piękne ukazanie zachodu słońca, które przygotowuje nas na krwawe wydarzenia, jak i wschód słońca, będącym dla naszych bohaterów ratunkiem przed potworami.

Coogler także nie zawodzi, jeżeli chodzi o muzykę. Prócz utworów śpiewanych przez (fantastyczną, ale o tym za chwilę) obsadę aktorską, mamy wiele kawałków skomponowanych przez wybitnego Ludwiga Göranssona, który jest stałym kompozytorem w karierze Ryana. Tutaj jednak przechodzi samego siebie, a wibrację spowodowane dźwiękami gitary będą odczuwalne choćby w fotelach. To niezwykłe doświadczenie przeżyć Grzeszników w IMAX. To wręcz zaszczyt zobaczenie tej całej imprezy na wielkim ekranie wraz z głośnikami wysokiej jakości. Obraz Cooglera to jedna z tych produkcji, gdzie wrażenia audiowizualne mają ogromne znaczenie, więc jeżeli macie IMAXA gdzieś pobliżu, to proszę wydać te parę złoty więcej, gdyż naprawdę warto – dla samej ścieżki dźwiękowej. Göransson kolejny raz pokazuje nam wszystkim, iż jest jednym z najwybitniejszych kompozytorów filmowych w historii, zaś ja sam mam nadzieję, iż sezon nagród syto go nagrodzi.

Grzesznicy nie byliby tacy dobrzy, gdyby nie aktorzy, którzy po prostu dali z siebie wszystko. Na pierwszym planie mamy nie jednego, a dwóch Michaelów B. Jordanów! A tak na poważnie, to jego gra jest tak fantastyczna, iż nieraz czujemy, jakby miał prawdziwego bliźniaka grającego tuż obok niego. To dwie różniące się mimo wszystko charakterem i stylem bycia postacie, które zapamiętamy właśnie dzięki Michaelowi na długo. Warto wspomnieć również Hailee Steinfeld czy takiego Jacka O’Connella, przy których widać, jak dobrze bawili się swoimi kreacjami. Jednakże na największą uwagę zasługuje z pewnością debiutancka rola Milesa Catona, który wypadł fenomenalnie. Jego anielski głos jest wręcz niezapomniany, zaś jego gra aktorska jest na naprawdę wysokim poziomie. Mam nadzieję iż będzie miał świetlaną przyszłość, bo chłopak ma z pewnością potencjał.

Fot. Kadr z filmu

Dużo ludzi mówi, iż w dzisiejszym Hollywood nie ma miejsca na dobre kino oryginalne. A tu jednak na białym koniu wjeżdża Ryan Coogler, serwując rewelacyjnie dzieło. Grzesznicy to obraz, który horrorowymi wstawkami może was przerazić, ale również rozbawić czy wciągnąć muzycznymi dodatkami. Magnum opus Cooglera? Możliwe, choć dajmy mu się jeszcze rozkręcić. Jednak wiem jedno – jak na razie, jest to najlepszy film tego roku. Must-see dla wszystkich fana wampirów czy dobrego bluesa. Takiej szalonej i krwawej imprezy po prostu nie można przegapić.


Źródło obrazka głównego: materiały prasowe (Warner Bros)

Idź do oryginalnego materiału