W marcu tego roku oficjalnie skończył się antropocen. A dokładniej – nigdy się nie zaczął i przez cały czas żyjemy w holocenie. Przynajmniej zdaniem Międzynarodowej Unii Nauk Geologicznych, która stwierdziła, iż przedstawione jej dowody na istnienie nowej, człowieczej epoki jako geologicznego faktu są niewystarczające. Ktoś gdzieś w Internecie zażartował, iż najprawdopodobniej dlatego, iż z perspektywy planetarnej antropocen jest zbyt człowieko-centryczny. Nie znaczy to jednak, iż trwająca już 15 lat walka o uznanie antropocenu poszła na marne – mówi się o nim niemal wszędzie, także w sztuce. o ile w tekstach kuratorskich szukać winnych niewesołego człowieczego losu, to jest głównym podejrzanym, zaraz obok Oświecenia i kapitalizmu. Natomiast Katarzyna Górna, przy okazji swojej najnowszej wystawy, deklaruje wprost – nienawidzę antropocenu. I taki właśnie tytuł wybrała dla pokazu w gorzowskim Miejskim Ośrodku Sztuki.
Górna na wystawie przygląda się sprawczości – szczególnej umiejętności oddziaływania jednostki na otoczenie. Czyli sprawy, która nie daje nam żyć co najmniej od Oświecenia
Właściwie ciężko o lepsze miejsce do takiej deklaracji. Gorzowska instytucja powstała na obrzeżach terenu Zakładów Włókien Chemicznych „Chemitex-Stilon”, który już na początku lat 50. uruchomił produkcję poliamidowej przędzy. Moment, w którym z gorzowskich linii produkcyjnych na dobre zaczęły schodzić tony nylonu-6 zbiega się z rokiem 1952 – rokiem, od którego część naukowców i naukowczyń chce datować antropocen. Jednak wystawa Górnej nie jest opowieścią o wkładzie lokalnego nylonu-6 w planetarną transformację – ponieważ prezentowane w MOS-ie prace to przede wszystkim zbiór artystycznych wypowiedzi na temat człowieczej sprawczości. Niezależnie od sezonowych, politycznych żartów związanych z pojęciem sprawczości (a raczej wyobrażeniami na ten temat), w przypadku Górnej chodzi o tę szczególną zdolność do oddziaływania jednostki na otoczenie; sprawy, która nie daje nam żyć co najmniej od Oświecenia. Nic zatem dziwnego, iż w tej chwili jedną z głównych inspiracji artystki jest opasły tom Narodziny wszystkiego. Nowa historia ludzkości Davida Wengrowa i Davida Graebera, którzy swoją opowieść zaczynają od źródeł oświeceniowej gorączki emancypacji. Jak wskazali w książce, krytyka monarchii absolutnych w Europie, wraz z późniejszymi pomysłami na rewolucje i reformy ustrojowe, zrodziły się ze spotkania ówczesnych myślicieli i myślicielek z rdzennymi Amerykanami. Mówiąc inaczej, ich inspiracją stały się zapomniane w toku wyścigu cywilizacyjnego alternatywne formy ustrojów społecznych – zupełnie niepodobne do tego, co było powszechnie znane w Europie. Eksperyment, który proponują autorzy Nowej historii… jest stosunkowo prosty – chodzi o zachętę do wyobrażenia sobie innej przyszłości w oparciu o dostępne źródła archeologiczne i etnograficzne. Książka to katalog ludzkiej pomysłowości, gdzie scentralizowane imperia to raczej wybryk kultury niż genetyczne przeznaczenie nagiej małpy. Gdy imperia upadną – a jak dowodzą autorzy, zawsze tak to się kończy – pojawi się pomysłów sto. Na bezkrólewie, na demokrację bezpośrednią, na tułaczą komunę zbieraczo-rolniczą; na króla potrzebnego tylko na czas wojny, na króla rotacyjnego i króla symbolicznego. Niekoniecznie ludzkość musi skończyć w wszechinwigilującej dystopii, wzorowanej na Matrixie czy innym Philipie K. Dicku, ale i też szanse na w pełni zautomatyzowaną, solarpunkową utopię są znikome.
Górna w odniesieniu do swoich najnowszych prac chętnie mówi o inspiracjach Nową historią…, tak jak literaturą science-fiction. I jest to – jak na klasyczkę sztuki krytycznej lat 90. – wybór dość nieoczywisty. Z jednej strony, są to inspiracje, które od kilku lat święcą małe tryumfy w krajobrazie współcześnie powstającej sztuki, bo zachwyt „rdzennością” i możliwymi futuro-utopiami przybiera różnorakie kształty, ale z drugiej strony – te zainteresowania są raczej udziałem artystek i artystów, którzy w latach 90. dopiero się urodzili. Zresztą dobrze pokazały to niedawne wystawy najtisowych „klasyków” – Artur Żmijewski w FGF-ie zajmuje się zbieractwem osobliwości, Katarzyna Kozyra szukaniem Jezusa, a przede wszystką celebracją samej siebie. Za to na poszukiwania twórcze Górnej (ale także i Zbigniewa Libery) w obliczu antropocenu można spojrzeć po prostu jako na naturalną ewolucję ich zainteresowania biopolityką; gdzie ścieżka od Foucaulta prowadzi w rejony ekogotyku, który żywi się widmami katastrof i zagłady współczesnych ram cywilizacji. W pamiętnych Wyjście ludzi z miast czy Weiserze Libery postapokaliptyczni ocaleńcy zostają rzuceni w niebezpieczne środowisko, natomiast u Górnej uchwycone zostaje najważniejsze dla ekogotycyzmu przeczucie o nieuchronnie zbliżającym się odwecie natury na człowieku, który zresetuje jego cywilizacyjne zdobycze do minimum i wymusi szybką adaptację do nowych warunków. Jak pisali o tym Wengrow i Graeber, rzecz to w ludzkiej historii nienowa.
„Cześć, giniemy!” w Galerii Szarej
Instalacja Zagłada ludzkości to kamyczek do ogródka wszystkich, którzy desperacko próbują przeżyć swoje czasy i zapisać się w przyszłości, przynajmniej symbolicznie.
Dlatego też opowieść o wystawie Nienawidzę antropocenu należy zacząć od instalacji Zagłada ludzkości z 2019 roku – która mówi o niemożności pogodzenia się z końcem świata. A tak adekwatnie, końcem takiego świata, jaki znamy. Pomysł na pracę wziął się z rozmowy wpływowego medioznawcy Douglasa Rushkoffa z kilkoma miliarderami, którzy chcieli poznać możliwe scenariusze rychłego końca świata. Ku zaskoczeniu Rushkoffa, spotkanie nie zostało zaaranżowane, aby przemyśleć sposoby na odwrócenie biegu historii – miliarderów interesowały wyłącznie efektywne sposoby na własne, możliwie najbardziej komfortowe przetrwanie. Wszystkie, co dość oczywiste, były projektami świeckich arek Noego dla elit – czy to na Marsie, orbicie Księżyca, głęboko pod ziemią lub na odległych wyspach. I właśnie o tym mówią gadające głowy na czterech ekranach instalacji Górnej, przywołując atmosferę z Doktora Strangelove Stanleya Kubricka. Zza niebieskawego filtru wyglądają męskie twarze, znane postaci warszawskiej lewicy. Na chwilę wcielają się w postaci o maksymalnych kapitałach sprawczości, którymi – wbrew wszelkim lokalnym teoriom spiskowym – nigdy nie będą w rzeczywistości. Zostawiając na marginesie potencjał satyry, która najprawdopodobniej miała większą moc w momencie premiery filmu Kubricka niż w tej chwili – na Zagładę… składa się również kolista konstrukcja z białego tworzywa sztucznego. Jak mówi sama Górna, celowo wybrała niebiodegradowalny materiał, który ma szansę na przetrwanie kilku końców świata. I brzmi to jak kamyczek do ogródka wszystkich, którzy desperacko próbują przeżyć swoje czasy i zapisać się w przyszłości, przynajmniej symbolicznie. W szczególności – artystek i artystów, bo sposobów na wzniesienie pomników trwalszych od spiżu jest kilka, ale tworzenie sztuki wydaje się tym najbardziej akceptowalnym. Ale ta część pracy to zaledwie lekkie szturchnięcie kolegów po fachu, wprost w branżowe poczucie sprawczości i skuteczności sztuki.
Oddając sprawiedliwość prehistorycznym inspiracjom artystki – Górna swoją konstrukcję wzoruje na znalezisku z jaskini Bruniquel. Wzniesione w nieznanym celu kamienne kręgi mają mieć, bagatela, 176 tys. lat. A zatem, o ile są dziełem człowieka, to niewątpliwie neandertalskiego – gatunku postrzeganego do niedawna za zbyt prymitywny, aby móc tworzyć sztukę i obiekty kultowe. Tych samych Neandertalczyków, którzy przez kilkaset tysięcy lat panowali w Eurazji, początkowo skutecznie odpierając ekspansję człowieka rozumnego, później krzyżując się z nim, by ostatecznie wyginąć. czy też: przetrwać tylko symbolicznie, w postaci kilku procent genów w DNA najeźdźców z Południa.
W Zagładzie… sprawczość została więc rozbita na kilka różnych poziomów – neandertalskie geny, które przetrwały w genomie człowieka współczesnego; zagadkowa struktura, możliwie, iż wzniesiona, aby zyskać przychylność nadnaturalnych sił; sztuka nam współczesna, która ma przetrwać lata; i wreszcie – projekt elitarnego świata-po-świecie, złożonego z korony stworzenia w postaci bankierów i techno-monopolistów. Z perspektywy planetarnej wszystkie te próby bycia sprawczym wyglądają dość niepoważnie, różnią się tylko włożone w to wysiłki.
Z jednej z pracy spogląda trzydziestoletnia Górna, dosłownie pokazując środkowe palce oczekiwaniom i rolom, jakie ma pełnić zarówno jako kobieta, jak i artystka. Niedługo po wykonaniu tej fotografii, porzuci na kilka lat sztukę.
Ale prehistoria wybrzmiewa także w pracach zahaczających o ikonografię kobiecego ciała – motywu, z którego Górna była znana jeszcze w latach 90. Zresztą na gorzowskiej wystawie, obok współczesnych realizacji artystki, pojawia się jeden z jej wielkoformatowych tryptyków fotograficznych – Fuck me, Fuck you, Peace z przełomu milleniów. Tym razem trzy majestatyczne i obrazoburcze wizerunki kobiet stają się tłem dla rzeźby Wenus antropocenu pierwsza (2023). Bezgłowe i beznogie ciało jest realistycznym autoportretem artystki, wzorowanym na Wenus z Willendorfu. Może to odsyłać do hipotez, jakoby część paleolitycznych figurek kobiecych mogła być portretami własnymi ich twórczyń, nie natomiast wyabstrahowanymi symbolami płodności, którymi stały się w oczach nowożytnej archeologii. Niekoniecznie musiały być też dowodem na popularność przedhistorycznych kultów Wielkiej Bogini i społeczeństw matriarchalnych – mitom służącym zarówno XIX-wiecznym zwolennikom ewolucjonizmu kulturowego, jak i współczesnemu pop-feminizmowi. W gorzowskiej instytucji rzeźbiarski wizerunek ciała kobiety po menopauzie, która „z racji wieku […] nie jest już obiektem seksualnym”, a z tej racji „zostaje wykluczona ze społeczeństwa”[ref]Sylwia Witkowska, Polski feminizm – paradygmaty, „Dyskurs” 2018, nr 25, s. 231.[/ref] – zostaje zestawiony z fotografiami sprzed kilkunastu lat. Z jednej z nich spogląda trzydziestoletnia Górna, dosłownie pokazując środkowe palce oczekiwaniom i rolom, jakie ma pełnić zarówno jako kobieta, jak i artystka. Niedługo po wykonaniu tej fotografii, Górna porzuci na kilka lat sztukę, a gdy wróci – to raczej z inicjatywą społeczno-artystyczną, jaką stało się współzainicjowane przez nią Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej; raczej z realizacjami, których nie będzie już główną bohaterką.
Dać sygnał do buntu. Rozmowa z Katarzyną Górną
Z szyi Wenus wyrasta kolonia grzybów, a o ile grzyby czegoś pragną, to prawdopodobnie rozkładu świata.
Czasy i sztuka (także i Górnej) się zmienią, ale nie na tyle, aby zdezaktualizowała się krytykowana przez nią tendencja do fetyszyzowania płodności, wydatnie wpływającego na postrzeganie kobiet – jednako tych żywych, jak i wyobrażonych – wyłącznie w kategoriach prokreacji i genderowych „powinności”. Ten wątek widać również w najnowszym cyklu fotograficznym Górnej, których bohaterkami są krowy – postrzegane w szeregu kultur rolniczych za symbole płodności i dobrobytu. Artystka nieprzypadkowo zestawia je z pomniejszoną wersją swojej Wenus, wskazując na pewne podobieństwa w traktowaniu ciał samic współistniejących ze sobą od tysiącleci gatunków. Są święte i symboliczne, ale w pewnej wizji urządzenia świata są po prostu naczyniami na mleko i potomstwo. Być może właśnie dlatego, na przekór oczekiwaniom bycia zarówno boskim naczyniem, jak i „pucharem pełnym obrzydliwości i brudów swego nierządu” z szyi największej rzeźby Wenus wystaje kolonia mlecznobiałych grzybów. A grzyby, jak pisze Andrzej Marzec, prowadzą „sekretne, wycofane życie”[ref]Zob. Andrzej Marzec, Grzyby jako hiperobiekty, [w:] Refugia. (Prze)trwanie transgatunkowych wspólnot miejskich, red. Monika Bakke, Poznań 2021, s. 122-133.[/ref]. Co gorsza, są wszędobylskie i „krnąbrne”, oplatając znaczne połacie lądów ukrytymi w glebie sieciami-grzybniami. o ile grzyby czegoś pragną, to prawdopodobnie rozkładu świata. o ile nas dorwą – a zrobią to wcześniej czy później – to na amen.
Skoro już o nie-ludziach mowa, to prawdziwie ekogotycką grozę przynosi wideo Ostateczne oczyszczenie (2020) – w postaci dokumentacji oficjalnej narady reprezentacji świata zwierząt nad kwestią ludzką. Film, który powstał we współpracy z Wojciechem Dadą i Rafałem Jakubowiczem to inscenizacja ludzkich wyobrażeń o zemście na człowieku, utrzymana w duchu antropomorfizacji przyrody. Uczestnicy narady mają na sobie garnitury i garsonki, zasiadają przy stole, urządzając sobie przy tym coś w rodzaju konferencji na temat zasadności dalszego istnienia człowieczego rodzaju. Wyrok wydaje się przesądzony, a dowody jednoznacznie obciążające oskarżonych. Paradoksalnie, nienawidzący antropocenu widzowie i widzki słuchając wyroku na samych siebie, pokiwują głowami. Nie oburzy ich montaż, który kończy projekcję Ostatecznego… – foundfootage’owe sceny zwierzęcych ataków na łodzie, myśliwych i turystów. Może się wydawać, iż naprawdę jesteśmy napaleni na apokalipsę[ref] To nawiązanie do zdania „You are just perverts who are secretly horny for the apocalypse”, błędnie przypisywanego Slavojowi Žižkowi. [/ref] – o czym oczywiście świadczy niesłabnąca popularność eko-horroru (czy też szerzej – nature-horroru), w którym próby nuklearne, modyfikacje genetyczne i degradacja środowiska kończą się prześladowaniem ludzi przez przyrodę, która zyskuje nadnaturalną postać i rozmach w wymierzaniu jakiejś sprawiedliwości. I gdyby zlekceważyć szereg innych czynników, dzięki którym początek tego nurtu przypada akurat na lata 50., znów można wskazać winnego – a na imię mu antropocen. Jeszcze wówczas nienazwany, ale już przeczuwany jako siła, która będzie wpływać na dalsze losy mieszkańców Ziemi.
Wydaje się, iż wbrew tytułowi – Górna tak naprawdę nienawidzi specyficznego mindsetu tech-brosów, w ramach którego zaledwie garstka wybrańców ma umknąć planetarnym konsekwencjom.
Pozostaje jednak pytanie, czy Górna – tak jak deklaruje w tytule wystawy – nienawidzi antropocenu. Nie jest przecież mizantropką, ludzka pomysłowość i zdolność do samoorganizacji ją jednak fascynuje, a ekscytacja widmem końca cywilizacji nie do końca jest jej żywiołem – w pracach wciąż podbijany jest wątek sprawczości, niekoniecznie jako zaprzepaszczonego na dobre potencjału. Co prawda, wideo Nigdy nie pracuj – w postaci trzech postaci stojących przed magazynami Amazona z tytułowym hasłem na plecach i automatem odczytującym z offu Manifest sytuacjonistyczny – zwykle interpretowane było jako kolejny żałobny rapsod za niespełnionymi/spacyfikowanymi obietnicami majowego zrywu 1968 roku. Jednak wolę w tym – otwierającym zresztą wystawę w Gorzowie – filmie widzieć przestrogę przed kolesiami w garniturach, rzucającymi od niechcenia buńczuczne hasła z własnej młodości, które do ich ugarniturowienia (a tym bardziej do robotycznego głosu) nijak nie chcą pasować. Nie w tym rzecz, iż Marcuse’owska wielka odmowa uczestnictwa w wyścigu wydajności się jakkolwiek zdezaktualizowała, ale ziemski biznes realnie zwijają akurat ci, którzy planują przetrwać koniec świata na Marsie. Oni faktycznie mają powód, aby niezdrowo podniecać się nieswoją apokalipsą.
Wydaje się, iż Górna tak naprawdę nienawidzi tak dobrze opisanego przez Rushkoffa mindsetu tech-brosów z Doliny Krzemowej i potężnych garniturowców – tej nadziei pokładanej w technologii, dzięki której garstka wybrańców umknie historii – która skutecznie udziela się nie tylko faktycznym beneficjentom tego pomysłu. Górna, poruszając wątek sprawczości, siłą rzeczy musi się także zajmować jej konsekwencjami – wskazuje przecież na to, jak człowiek „przetrwał i zamierza przetrwać również w przyszłości”, robiąc ukłon w stronę pomarańczowej książki Graebera i Wengrowa, dla których wszystko, co interesujące, mieści się poza latami świetności scentralizowanych imperiów. I choć w jednym z prezentowanych na gorzowskiej wystawie filmów – Pikniku na skraju drogi (2019) – wizja ocaleńców żyjących ze sobą w dziwacznej symbiozie z perspektywy późnokapitalistycznego człowieka nie wygląda zachęcająco, to mogli przecież trafić znacznie gorzej. Na przykład, w techno-imperialny koszmar Megalopolis w solarpunkowych dekoracjach, którym ostatnio swoją karierę pogrzebał Francis Ford Coppola. W dodatku, wzorowany na jednej z ulubionych książek Elona Muska. Bywa i tak.