Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.
Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.
Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” była pisarka Monika Krauze. Poniżej prezentujemy fragment książki, której głównym bohaterem jest Zbigniew Górny.
Znaki na ziemi i niebie, czyli w kręgu Zodiaku
Gdyby Zbigniew Górny był kobietą, byłby trochę zodiakarą.
Pałac Radziwiłłów w Antoninie, fot. Magdalena Adamczewska
Urodził się 6 marca 1948 roku, więc w roku, w którym to piszę, skończy 75 lat. Nie wiem, jak będzie się miał rynek w momencie, kiedy skończę ów opus, ale może lepiej niż rynek papierów wartościowych i jednak będzie na czym to wydrukować. (Szanowny Czytelnik może tego nie wiedzieć, bo to problem półświatka wydawniczego, ale ceny papieru poszybowały w górę jak Felix Baumgartner w stratosferę i tak jak on, nie zagrzały tam miejsca).
Urodzeni 6 marca to Ryby czystej wody. Sam artysta mówi o sobie tak:
“ Urodziłem się jako pierworodny syn 6 marca 1948 z pomocą akuszerki w mieszkaniu przy ulicy Przybyszewskiego w Poznaniu (tak, tak – kiedyś po prostu kobiety rodziły w domu) z matki Henryki z domu Ciastowicz i ojca – Stefana (stąd moje drugie imię).
Znak Zodiaku – RYBY ze wszystkimi konsekwencjami przypisanymi do tego znaku.
A więc – dwie osobowości konkurujące ze sobą, stąd brak zdecydowania w każdej dziedzinie.
Kartę dań w restauracji przeglądam kilka razy, żeby w końcu zamówić zupełnie coś innego niż to, co wcześniej wybrałem… A i tak współbiesiadnik wybiera zawsze lepszą opcję.
Podobnie jak z żoną – po pewnym czasie stwierdzasz, iż inni wybrali lepiej.
Pokój w hotelach zmieniam co najmniej kilka razy.
Często kupuję podwójnie niektóre ciuchy, bo trudno mi zdecydować się na któreś z nich.
Jestem nawiedzonym romantykiem i idealistą, który jednak potrafi sprawnie kierować ludźmi, zarządzać firmą i pieniędzmi.
Szybko się nudzę trudnymi sprawami, często nie doprowadzając ich do końca.
Gdzieś znalazłem całkiem trafioną, dowcipną charakterystykę Ryb:
Intuicja, głęboka ideowość, uczuciowość, instynkt i odczuwanie pozazmysłowe – to cechy podstawowe dla tego znaku.
Ryba jest uczciwa, łagodna, delikatna, taktowna, uzdolniona artystycznie i ogólnie sympatyczna.
To największy romantyk w całym Zodiaku. Marzy, wzdycha i patrzy głęboko w oczy. Najchętniej w twoim domu, bo lubi luz i wygodę, gdy z mamą skaczecie wokół niego, polewając mu wódeczkę. Bo napić się lubi, jak mało kto, ale głowę ma mocną.
Niebezpiecznie jest kochać Rybę, bo nigdy nie masz pewności, czy z wzajemnością.
Ale za to w łóżku nie ma od niego lepszego. Zafunduje ci w jedną noc wszystkie figury, jakich naoglądał się w filmach porno”.
Na to dictum uniosłam głowę znad notatek, a potem wyćwiczoną lewą brew (prawa jest martwa):
– Czyżżżżżby? – zaświszczało, kiedy machnęłam skorpiońskim odwłokiem.
A co na to Stanisław Tym?
RYBY:
20.II – 20.III Neptun i Jowisz
Ryby to chodząca nieuczciwość i korupcja. Ryby czują się u Wodnika jak karaluchy, mole i przędziorki. Mówi się, iż rybka lubi pływać. Owszem, ale tylko w przemycanym alkoholu, na którym społeczeństwo straci, a Ryby zarobią brudne pieniądze, które upiorą i wydadzą na wódę. Upiorą u Wodnika, bo to dobrana para, czyli trójkąt: Ryby – Wodnik. Ale Ryby gorsze.
Spod znaku Ryb: Hitler, Goebbels, Pinochet, Stalin, Lenin, bin Laden, Pol Pot i Jarosław Wójcik, 17-803 Wrota Małe, ul. Minerwy 4 m. 18 (pana żona wszystko nam o panu opowiedziała. Wstyd!)
Skorpion nie lepiej:
24 X – 22 XI Mars i Pluton
Kleptoman i intrygant. Rozwali każde małżeństwo. Własne także. Skorpion ma często braki w uzębieniu. Leń i aspołecznik. jeżeli zrobi niechcący coś pożytecznego – ciężko to odchorowuje. Skorpion często bywa sadystą i wtedy jest dentystą. Wówczas jego pacjenci mają braki w uzębieniu.
Urodzeni pod znakiem Skorpiona: Hitler, Goebbels, Pinochet, Stalin, Lenin, bin Laden i Pol Pot.
O, teraz to dopiero niezwykle dobrany trójkąt!
Trzeba tylko pozbyć się Wodnika z tego czworokąta.
Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę!
A jak małemu Zbyszkowi szło w szkole?
Zdolny ale leniwy – kiwali głowami nauczyciele.
Właściwie, to co ja tu robię? – chwytał się za głowę sam uczeń.
Leniwy pracoholik – tak myśli o sobie teraz.
Cóż, chociaż metrum jest częściowo pojęciem matematycznym, Zbyszek, a potem Zbigniew, uważał się za totalnego abnegata techniczno-matematycznego. Osiągnął zakres wiedzy obowiązujący w szóstej klasie szkoły podstawowej, ponieważ już wtedy groziło mu repetowanie roku. Przez liceum przebrnął tylko dzięki wyrozumiałości profesorów, a maturę dzięki ówczesnym ministerialnym wytycznym – egzaminu z matmy wtedy po prostu nie było.
Ale po kolei.
Najpierw była Państwowa Podstawowa Szkoła Muzyczna im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. Były to czasy, kiedy po przyjściu do szkoły zmieniało się obuwie, na czyste, które przynosiło się w specjalnych do tego przeznaczonych workach. Po zakończeniu lekcji czytano w szkolnym radiowęźle komunikaty i relacjonowano sprawy bieżące z sakramentalnym: “Prosimy nie zapominać paputków!”
Był przeciętnym uczniem. Ale nieprzeciętnym tremiarzem. Spalał każdy występ muzyczny, bo albo zapominał, co ma grać, albo z nerwów mylił się.
Nauczyciel gry na skrzypcach, Witold Odon, miał zwykle kwaśną minę po muzycznych popisach Zbyszka, kto wie, może choćby nabawił się wrzodów.
Już wtedy artysta uważał, iż dla dobra ludzkości skrzypkiem nie powinien zostać. I nie został.
Ale muzykiem i owszem, bo gen talentu w nim siedział zawsze. Dlatego do Liceum Muzycznego im. Mieczysława Karłowicza w Poznaniu zdał bez problemu. Ale i tu czyhała na niego osobista Nemezis – królowa nauk, matematyka. Na szczęście jej wysłannikiem okazał się człowiek gołębiego serca, choć skrywanego pod groźnym licem i nazwiskiem – profesor Utrecht, który wizjonersko dostrzegając w Górnym bardziej muzyka niż matematyka, wspaniałomyślnie przepychał go z klasy do klasy.
Niestety, nie matematyka pokonała naszego licealistę, ale zachowanie! Za jego przyczyną, a więc de facto swoją własną, repetował pierwszą klasę. No i, trzeba przyznać, iż przyczyniły się trochę do tego dołożone złośliwie przez nauczycieli, gole z niemieckiego i geografii. Cóż, powtarzanie materiału jest podstawą nauki, więc oba przedmioty zdał na maturze bez najmniejszych problemów. Jak i całą resztę, zresztą.
Sam o sobie mówił: “Byłem uczniem niepokornym. Wkurzały mnie wszystkie przepisy, nakazy i zakazy”. Dlatego też w trzeciej klasie groziło mu wyrzucenie ze szkoły za ucieczkę z akademii pierwszomajowej. Ojciec, wezwany przed oblicze dyrektora placówki, pana Rogala, musiał się gęsto tłumaczyć i kajać, co na pewno nie było mu w smak, w końcu to był osobisty ojciec Zbyszka, a po kimś te nonkonformistyczne geny odziedziczył.
Z biegiem czasu okazało się – co za zaskoczenie, – iż syn ma BARDZO PODOBNY do ojcowskiego, podpis. Młody Górny nauczył się pieczołowicie go podrabiać, by nie fatygować ojca pisaniem usprawiedliwień licznych nieobecności w szkole. Cóż, wagary to piękna rzecz, a piękno z natury jest bezcenne, warte więc każdej ceny. A, iż cel uświęca środki, to wiadomo.
Dyrektor okazał się prawdziwie ludzkim panem i po spotkaniu z ojcem przywrócił Zbyszkowi prawa uczniowskie. I całe szczęście, przecież był przewodniczącym klasy!
A jako wzorcowy przewodniczący, bardzo się konsolidował z grupą. Zwłaszcza podczas czwartkowych obowiązkowych lekcji PW – przysposobienia wojskowego. Udział w nich brali zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Młodzież uczyła się rozbrajać granaty, kopać okopy i strzelać z wiatrówki. Kopanie było punktem czysto teoretycznym, na szczęście. Trzeba dbać o dłonie muzyków!
Jako, iż lekcje PW – dwie pod rząd – odbywały się jako ostatnie, a były z natury zajęciami luźnymi, były zatem idealne ku temu, by czmychnąć do pobliskiego sklepiku po jabola marki Wino 23 i uraczyć się nim, by zajęcia upływały w jeszcze milszej atmosferze. Z wiatrówki po dziś dzień muzyk strzela znakomicie, natomiast do końca nie wiadomo, czy potrafiłby wykopać okop.
Budowanie okopu nie było mu jednak do niczego potrzebne, ale matura już tak.
Przed maturą matka wygłosiła sentencję, której przestrzega do dzisiaj:
“Ucz się synu, ucz, żeby mówili do ciebie: Dzień dobry, panie Górny, a nie: A wy, Górny, czego?”.
No dobrze. Matura w kieszeni. Co teraz?
Świeżo upieczony maturzysta chciał być reżyserem, więc aby to osiągnąć, należało ukończyć jakąś uczelnię artystyczną lub humanistyczną. Zdecydował się zatem na kontynuację nauki w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu, na mało interesującym go wydziale nauczycielskim, ale z dyrygenturą. Ten krok dał mu szansę na ucieczkę przed służbą wojskową, a jednocześnie czas na spokojny rekonesans i znalezienie odpowiedzi na ważkie pytanie – co dalej?
Studia na wybranym wydziale niezbyt intensywnie obciążały jego umysł, więc miał czas i możliwości, by działać równocześnie na niwie społecznej.
Będąc na drugim roku, wybrano go na przewodniczącego Rady Uczelnianej ZSP. Funkcja ta niegdyś była bardzo nobilitująca wśród studentów i wykładowców. Jako przewodniczący działał przez sześć lat, do momentu… skreślenia go z listy studentów na drugim roku dyrygentury.
Pretekstem do relegowania go z szeregów Alma Mater było opuszczenie kilku wykładów. Prawda jednak była zupełnie inna – powodem wydalenia go z uczelni była najprawdopodobniej zawiść części wykładowców, którym nie bardzo podobało się, iż “młody robi karierę”. Były to początki Kabaretu TEY, Teatr Nowy, telewizja… W tych czasach należało do rzadkości, by student pracował, a Górny nie dość, iż pracował, to jeszcze zarabiał niezłe pieniądze. I to, patrząc z boku, niezbyt się przy tym gimnastykując. Mało! Czerpiąc z tego przyjemność! A to już musiało boleć.
Dzisiaj takich zaradnych i pracowitych studentów się wspiera, choćby poprzez indywidualny tok studiów, ale kiedyś było inaczej.
Chociaż okres studiów artysta wspomina bardzo dobrze, to jednak trochę żałuje, iż nie zawziął się i nie ukończył dyrygentury symfonicznej, bo miał ku temu wszelkie możliwości – choćby włosy podobne do Maksymiuka!
Czas studiów był bardzo intensywnym okresem, ponieważ prócz samego studiowania, pracy, udzielania się w Radzie Uczelnianej, Górny śpiewał w chórze Madrygalistów, w którym panowała prawdziwie rodzinna atmosfera.
Tak rodzinna, iż kiedyś, w ramach wspólnego wyjazdu do Lubomierza, organizowanego przez kościół, doszło do skandalu obyczajowego.
Wszyscy członkowie chóru zostali zakwaterowani w różnych miejscach u miejscowej ludności.
Zrobił się niezły rajwach, gdy właściciele posesji zorientowali się, iż pod ich dachem, ba! we wspólnym łożu i pod jedną wielką pierzyną, przebywają dwie panie i dwóch panów, w dodatku państwo nie byli choćby luźno związani ze sobą węzłem małżeńskim!
Trzeba przyznać, ze stolarze spisali się świetnie! Czteroosobowe łoże wytrzymało.
Tu Górny uśmiecha się tajemniczo i stwierdza, iż było to bardzo zabawne. Trochę mniej zabawnie potoczyło się potem życie księdza – organizatora imprezy. Ponoć długo nie było mu do śmiechu. Ale cóż, stan duchowny obliguje z założenia bardziej do cierpień, niż radości. Prawda?
W przeciwieństwie do księdza, chór Madrygalistów po dziś dzień ma się dobrze i funkcjonuje pod kierownictwem profesora Leszka Bajona. Można było go podziwiać podczas licznych koncertów telewizyjnych Górnego, a także licznych Biesiad. A także… jego własnego ślubu!
Rodzina
Ojciec z zamiłowania był muzykiem multiinstrumentalistą – grał na skrzypcach, fortepianie i akordeonie, ale z musu prezesował Spółdzielni Zbieracz (Odpady metalowe) i zajmował się hydrauliką – jednakże bez większych bez sukcesów finansowych na tej niwie. Cóż, złote czasy dla hydraulików nastąpiły dopiero teraz. Komu pękła rura w domu – wie, jakie hydraulicy maja w tej chwili terminy i stawki. (To ja, pisząca te słowa, ocieram łzę, przypominając sobie, jak przez małą usterkę w czasie pandemii Skorpioland zmienił status na Pałac na Wodzie, gdyż terminy audiencji hydraulików wydłużyły się jak kolejki do specjalisty w NFZ).
To właśnie od ojca i jego kolegów z zespołu dancingowo-weselnego, Górny załapał bakcyla muzyki rozrywkowej. Nieuleczalne cholerstwo – trzyma do dziś!
W latach 50-tych nie dało się utrzymać rodziny z marnej pensji prezesa, więc każdej soboty i każdego Sylwestra ojciec wybywał z domu na chałturę.
Szkoda, iż chwile rozłąki były tak długie, ale za to, kiedy wracał, dla klanu Górnych zaczynało się kulinarne dolce vita. Po weselach, na których grał do kotleta, w domu odbywała się prawdziwa orgia kulinarna, ponieważ ojciec przynosił prawdziwe rarytasy – resztki ze stołu weselnego.
W futerale od akordeonu.
Były to najwyższej jakości wypieki i wyroby masarskie własnej produkcji. A nikt nie słyszał wtedy o konserwantach i polepszaczach smaku.
Ojciec bardzo lubił swoje dancingi w istniejącym jeszcze do dziś lokalu Magnolia przy ówczesnym Parku Kasprzaka, w tej chwili Parku Wilsona. Było to spore wyróżnienie dla muzyka – amatora. Po latach i jego syn również próbował założyć tam działalność artystyczną, ale ze względu na nieopłacalność przedsięwzięcia, inicjatywa ta padła po kilku koncertach.
Granie w takim lokalu, wymagało wielogodzinnych prób zespołu, a próby te z konieczności odbywały się w domu. Tak jak i teraz, wszystkie aktualne wtedy przeboje, muzykanci musieli spisywać z płyt i wspólnie opracowywać. Mały Zbyszek cały czas kręcił się między nimi. To były podstawy jego muzycznej edukacji.
Liderem zespołu był świetny skrzypek, jeszcze z przedwojennej szkoły, który stał się dla Górnego wzorem do naśladowania.
Drugą osobą, która wpoiła mu miłość do muzyki była mama. Uwielbiała śpiewać, znała wszystkie piosenki z repertuaru dziecięcego (prowadziła przedszkole), a przy ojcu realizowała stronę wokalną na próbach z zespołu. Każda uroczystość rodzinna – urodziny, imieniny czy rocznice, okraszona była wspólnym muzykowaniem i śpiewem współbiesiadników. Kiedy Górny miał jakieś 15 lat, dorabiał jako rodzinny fordanser, obtańcowując za drobną opłatą wszystkie ciotki. Były to oczywiście żarty, ale żarty żartami, a skarbonka trzeszczała w szwach. Co za zaradność!
Mama – niezrealizowana artystka. To dzięki jej przedsiębiorczości dom był domem i to nieźle utrzymanym. I nie chodzi tu już choćby stricte o porządek, ale o dom jako funkcjonującą wielopiętrową machinę.
Mama była kierowniczką biblioteki, przedszkola, kolonii letnich, więc jej zawód był „normalny”. To dzięki niej nikt z rodziny nigdy nie zaznał głodu, miał w czym chodzić i mógł wyspać się w wygodnych i przytulnych wnętrzach.
Zarówno ojciec, jak i mama, bardzo lubili towarzystwo innych ludzi, stąd przez rodzinny dom przewalały się tabuny nieprzewidzianych krewnych i znajomych. Zawsze znalazło się coś do zjedzenia i wypicia, a spotkania w większości miały muzyczną puentę.
Czym skorupka za młodu nasiąknie…
Brat Jacek – z zawodu mistrz cukierniczy. I chociaż malowała się przed nim świetlana przyszłość w tym zawodzie, z uwagi na swój niebywały, wręcz artystyczny dryg ku temu, to finalnie został strażakiem. Swojej profesji oddał całe serce i uprawiał ją z olbrzymim zaangażowaniem. Trzeba przyznać, iż zawód tak naprawdę zawdzięczał mamie, która “załatwiła” mu go, wybawiając syna od służby na łodzi podwodnej w Marynarce Wojennej.
Jego opowieści o wypadkach i pożarach domownicy słuchali z wypiekami (sic!) na twarzach.
Siostra Ewa – niestety upośledzona umysłowo z powodu błędu lekarskiego. Po śmierci rodziców Górny przejął nad nią opiekę, wspomagany przez fantastyczne Stowarzyszenie na Rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym w Poznaniu. Sam artysta mówi, iż bez nich nie dałby rady pogodzić pracy zawodowej z opieką nad siostrą.
Ewa ma niezwykle rozwiniętą pamięć muzyczną i po kilku dźwiękach rozpoznaje znane sobie utwory. Czasem rodzeństwo bawi się w „Jaka to melodia”.
Jako trzynastolatek przeżył szok, gdy podczas przewijania swojej siostry (tak, tak robił i to!) stwierdził, iż anatomia strategicznych fragmentów ludzkiego ciała płci żeńskiej nie zgadza się z tym, który widywał nabazgrane na murach.
Teraz Ewa to już starsza pani, ale dzielnie znosi swój los.
Żona Danuta – jedna, jedyna. Ale… po rozwodzie. Tak w roku 1996 zakończyła się próba zamiany żony na nowszy model.
Cicha, spokojna, wydawałoby się – szara mysz. Drobna, szczupła blondyneczka z figielkiem w oczach.
Dopiero po latach zdał sobie sprawę, jak istotną rolę pełniła i dalej pełni w jego życiu.
Poznali się w piątej klasie szkoły podstawowej. Danusia zwróciła uwagę Zbyszka białym, zawsze czystym i wykrochmalonym kołnierzykiem przy szkolnym fartuszku. Takie były przepisy – dziewczynki nosiły rodzaj kitelka, a chłopcy granatowe bluzy, koniecznie z tarczą identyfikacyjną szkoły na rękawie. A ten materiał! Fuj! Jakiś elektryzujący się plastik.
Ale miłość pojawiła się znacznie później, bo dopiero w czwartej klasie Liceum Muzycznego, do którego chodzili razem – choćby do jednej klasy, ponieważ, jak wiadomo, repetował pierwszą.
Tak naprawdę, to dzięki notatkom Danusi i skrzętnie prowadzonym przez nią zeszytom, udało mu się w ogóle skończyć liceum.
Mimo, iż teraz nie mieszkają razem, to utrzymują przyjacielskie kontakty. Pani Danuta jest nieocenioną towarzyszką wspólnych wyjść do teatru i kina. Wnuczką również opiekują się razem, także podczas wakacji – tak tak! – wspólnych.
Nie ukrywam, iż podziwiam tę dwójkę. Jak pięknie można żyć i budować przyjaźń na starych fundamentach. Ile niesie ze sobą wyrozumiałość, wybaczenie i chęć współpracy. Wznieść się ponad ból, nie pozwolić się porwać niszczącym emocjom i zostać na powrót przyjaciółmi umieją nieliczni. To imponujące.
Kiedy Zbigniew Górny pojawiał się czasem w Skorpiolandzie po korespondencję, która jeszcze jakiś czas przychodziła na mój adres, był przeważnie z Panią Danutą. Widziałam ją, siedzącą w aucie i sprawiała na mnie wrażenie eleganckiej kobiety. Nie tylko z uwagi na dobrany ze smakiem ubiór i nakrycia głowy. Elegancja biła z jej ruchów. Wystarczyło, iż skinęła głowa na powitanie i lekko się uśmiechnęła.
To ona do dzisiaj przypomina byłemu mężowi o opłatach i sprawach do załatwienia, prowadzi szczegółowy zapis wszystkich rocznic i jubileuszy, co chroni go przed niechybnym towarzyskim faux pas.
To pierwsza słuchaczka i krytyczka jego twórczości. Jej zdanie ma dla niego ogromne znaczenie. Jej krytycyzm wielokrotnie pomógł mu ominąć twórcze mielizny. Skarbnica wiadomości.
Syn Marcin – jedynak z dobrego rocznika 1977. Muzyk-klawiszowiec udzielający się u znanych wykonawców (Badach, Kukulska) oraz realizator dźwięku. Ma własne studio nagraniowe Splendor i Sława. Jest absolwentem Akademii Muzycznej w Warszawie.
Z powodu jedynie wirtualnej obecności ojca, a braku namacalnego, jest odzwierciedleniem pasji i pragnień swojej matki.
Górny z przykrością stwierdza, iż słabo pamięta zdarzenia z wczesnego dzieciństwa syna, ponieważ rzadko znajdował dla niego czas. Dzieciństwo Marcina przypadało na okres intensywnej pracy w kabarecie i teatrze, były to też początki orkiestry Górny Orchestra.
Ze wstydem przyznaje iż nie był na żadnej wywiadówce w szkole, ale za to byli dwa razy na sankach. W tym jedno z tych wyjść liczy się jak setka innych, ponieważ był to poranek stanu wojennego.
W późniejszym okresie syn towarzyszył mu podczas nagrań w studio radiowym, stąd prawdopodobnie wybór takich a nie innych studiów był naturalna koleją rzeczy.
Marcin od dziecka biegle obsługiwał komputer i przez lata stał się autorytetem w tej dziedzinie nie tylko dla ojca. Jest poważanym specjalistą w zakresie nowych technologii nagraniowych, więc pracy ma sporo. “Jestem z niego dumny – uśmiecha się Górny. – Cieszę się, iż sam zapracował na własne nazwisko w branży muzycznej, ponieważ życie w cieniu popularnego ojca na pewno mu tego nie ułatwiło. Teraz Górny – to Marcin Górny. Brawo, synku!”
Ale dla artysty Marcin to przede wszystkim ojciec jego ukochanej wnuczki zrodzonej z połączenia w jednej pięknej osobie: prawdziwej matki Polki i bizneswoman – Agnieszki.
Podkreśla, iż takie wypieki jak w jej kawiarni „Różove” przy Wodnej w Poznaniu trudno znaleźć gdzie indziej. Tę rodzinę uzupełniaja dwa koty. Pełna symetria! 2+1+2.
Szkoda tylko, iż mają tak mało czasu dla dziadka Zbyszka… – dodaje.
Wnuczka Aniela – zwariował dla niej. I to do cna.
To z jej powodu kompozytor wycofał się na kilka miesięcy ze sprzedaży Skorpiolandu, nad czym ubolewałam. Wystarczyło, iż mała raz – RAZ!- powiedziała, gęsto mrugając: – Dziadku, u ciebie rosną takie pyszne poziomki! Gdzie ja teraz je będę zrywała?
Na jednej szali znalazły się poziomki, na drugiej wielki Skorpioland o powierzchni 186 metrów kwadratowych. To taki paradoks, iż poziomki ważyły więcej niż dom.
Jak to się stało, iż wróciliśmy do pertraktacji? Postanowiłam, iż w ramach pożegnania z wizją domu, napiszę dla Anieli bajkę. Napisałam ją i wydrukowałam na manualnie czerpanym papierze z płatkami bławatków.
Pojechałam, wręczyłam muzykowi książeczkę przewiązana błękitną wstążką, a on – jak to Ryby – zmienił zdanie i nieoczekiwanie wróciliśmy do rozmów.
Literatura to jednak ma cholerną moc!
Aniela jest w wielu aspektach podobna do dziadka. Podtrzymuje tradycje rodzinne – jest umuzykalniona i utaneczniona.
A dziadek? Dziadek z przyjemnością obserwuje jej rozwój i nadrabia zaległości w opiece nad nią, rekompensując niejako braki w wychowywaniu syna. I myśli często: interesujące co z niej wyrośnie?
Zobaczymy. Aniela ma wachlarz możliwości i swobodę wyboru własnej przyszłości. Może być, kim zechce.