Adrian Wykrota: Jak zaczęła się twoja przygoda z fotografowaniem wesel?
Władysław Nielipiński: Zaczynałem jako zaproszony gość. A ponieważ miałem aparat, to fotografowałem. I to wszystko. Z czasem okazało się, iż koleżanka pokazała zdjęcia koleżance, kolega koledze, i zaczęli przychodzić ludzie zupełnie obcy, którzy chcieli, żebym ich uroczystości też sfotografował. Z reguły funkcjonowałem wówczas na zasadzie gościa, bo nie miałem własnego samochodu. Zawsze w pakiecie padało pytanie: „A kto mnie tam zawiezie?”. Musiałem się więc z kimś zaprzyjaźnić, kto stawał się moim kierowcą. Miałem też do tego kierowcy specjalne życzenie, żeby jechać zaraz za młodą parą.

fot. Katarzyna Grażewicz
Dlatego powstały te zdjęcia, na których dzieciaki podbiegały z łańcuchami, zatrzymując samochód na tzw. bramie weselnej – będąc tuż za nowożeńcami, mogłem to rejestrować.
Dyplom mistrza fotografii zrobiłem dopiero na początku lat 90. lub pod koniec 80. Wówczas straciłem też swoją dotychczasową pracę i oficjalnie zacząłem funkcjonować jako „handel, usługi”, a te usługi to była właśnie fotografia i wideofilmowanie. Ale to już były lata 90.
AW: Mówimy więc o bardzo szerokim zakresie czasu? Fotografowałeś wesela od 1975 do 1990 roku?
WN: Tak, to jest ten okres niekomercyjny, tak go nazwijmy. Okres komercyjny zaczął się powiedzmy w ’91 roku, kiedy zarejestrowałem swoją firmę.
AW: W okresie PRL pewnie z materiałami fotograficznymi nie było zbyt łatwo. Na czym pracowałeś? Kodak Tri-X, czeska Foma?

fot. Archiwum Pix.house
WN: Lata 70. jeszcze nie były takie najgorsze, bo była dobrze prosperująca fabryka Foton w Bydgoszczy, która produkowała filmy FF i HL. HL pojawił się troszkę później i to już była rewelacja. Miał czułość 27 DIN i absolutnie załatwiał sprawę robienia zdjęć w ciemności i w trudnych warunkach oświetleniowych. Wcześniej był FF o czułości 18 DIN i trudno było fotografować na tym filmie w pomieszczeniach bez lampy błyskowej.
Generalnie moją ambicją było, żeby jak najwięcej zdjęć robić bez lampy błyskowej, bo takie były wówczas kanony fotografii, nazwijmy to, artystycznej. Panowało przekonanie, iż to, co z lampą, to „badziewie”. Trzeba robić, aby była przestrzeń, żeby zdjęcie nie było płaskie.
Moim guru i poniekąd nauczycielem był Jan Sunderland, który pisał w miesięczniku „Fotografia” porady dla fotoamatorów. To on zwracał uwagę, by maksymalnie wykorzystywać światło zastane, robić zdjęcia bez użycia lampy, żeby wyszukiwać tak zwany mocny punkt obrazu, aby równowaga tonalna była zachowana. Starałem się te kanony realizować.
W latach 80. zaczęły się problemy z Fotonem. Kiedy nawiązałem współpracę z Januszem Nowackim, to on mi uświadomił, iż fotografowanie na filmach Fotonu jest kilka warte i trzeba kupować przynajmniej Orwo. Zacząłem więc walczyć o to Orwo. Miałem już znajomości w sklepie Fotooptyka w Gnieźnie, gdzie pani odkładała dla mnie paczuszkę, gdy przychodziła dostawa. Zwłaszcza Orwo 15-dinowe to była rewelacja, dawało piękny kontraścik.

fot. Archiwum Pix.house
W którymś momencie jednak Fotooptyka opustoszała z towaru, tak jak sklepy mięsne. Wtedy się kombinowało. Rozumiem, do czego zmierzasz swoim pytaniem, bo pewnie Mariusz Forecki opowiedział ci tę anegdotę. Jednym ze źródeł zaopatrzenia w materiał negatywowy była miejscowa stacja rentgenowska, która wykonywała jakiś rodzaj prześwietleń na filmach małoobrazkowych. Ktoś tam miał dojście i zorganizowaliśmy potężną szpulę tego filmu.
Później cięło się to w ciemni na krótsze kawałki i wkładało w szpuleczki. Na szczęście Foton produkował takie łatwo otwieralne, iż można było to w ciemni zrobić.
Pamiętam ten film, bo przy digitalizacji Mariusz [Forecki] dopytywał: „Co to był za negatyw? Nie ma żadnych opisów po brzegach”. Wiadomo, iż każdy normalny negatyw ma na perforacji oznaczenie, czy to Orwo, czy Ilford. A te rentgenowskie nie miały nic, były puściutkie. I takie oto negatywy są w tym prezentowanym w książce zestawie.
AW: Nawiążę jeszcze do tego, co powiedziałeś o uczeniu się fotografii i czytaniu porad Sunderlanda o mocnych punktach obrazu czy nieużywaniu lampy. Patrzę na twoje zdjęcia i widzę, iż większość jest jednak wykonana z lampą błyskową. Dodatkowo większość nie jest perfekcyjnie skomponowana, ale mam wrażenie, iż właśnie te zdjęcia po latach są najlepsze…

fot. Katarzyna Grażewicz
WN: (Śmiech). Po latach. Wówczas, gdy wysyłałem je do Sunderlanda, to ich w ogóle nie brał na warsztat.
AW: I bardzo dobrze. Doza spontaniczności w tych fotografiach jest ich siłą. To, iż był to okres twojego amatorskiego fotografowania na uroczystościach, a nie komercyjnego, sprawiło, iż ten świetny album powstał. Twoje zdjęcia z wesel przeleżały bardzo długo w przysłowiowej szufladzie. Jak to się stało, iż je wyciągnąłeś?
WN: Był rok 1986, Zakładowy Dom Kultury Polania w Gnieźnie. Zostałem wtedy kierownikiem tego obiektu i mieliśmy w korytarzu taką galerię fotografii. Jedna z pierwszych zaaranżowanych przeze mnie ekspozycji nosiła tytuł „Ach, co to był za ślub”. To są te same zdjęcia, które częściowo znalazły się w albumie.
To nie była moja wystawa autorska. Wymyśliłem ją jako konkurs dla pracowników, żeby ich zaktywizować i by powstało kółko fotograficzne.

fot. Katarzyna Grażewicz
Powiedziałem: „Temat jest znośny, trochę ludzi ma już aparaty. Każdy na jakimś weselu robi zdjęcia. Przynieście najlepsze”. No cóż, na tej wystawie chyba 80% fotografii było moich. (Śmiech). I to był pierwszy sygnał, iż te zdjęcia mogą mieć jakąś wartość. A przynajmniej są interesujące i warto je pokazać nie tylko młodej parze, która schowa je do albumu.
Później, gdy przeszedłem na emeryturę w 2020 roku, trafił do mnie zbiór negatywów innego gnieźnieńskiego fotografa, Janusza Chlasty.
To był fotoreporter, który obsługiwał wszystkie media, jakie wówczas w Gnieźnie funkcjonowały, plus wszystkie komitety centralne i wojewódzkie. Jego negatywy wydawały mi się bardzo wartościowe, choćby historycznie. Ale żeby sprawdzić, co w nich jest, trzeba było nad nimi popracować.
Po przejrzeniu zdigitalizowanych materiałów doznałem olśnienia, iż jest tam ogromny potencjał, nie tylko dokumentalny, ale i artystyczny. Przyszło mi na myśl, żeby Mariusz Forecki, dla mnie guru fotografii reporterskiej, ocenił te zdjęcia.

fot. Władysław Nielipiński
Mariusz uznał, iż warto je wydać w formie albumu. Stworzyliśmy go wspólnie z Andrzejem Doboszem. Wówczas pomyślałem, iż skoro mam już takie doświadczenie w pracy nad archiwum, to może warto pochylić się nad własnymi negatywami. I tak zaczęła się historia z moimi zdjęciami. Zrobiłem dokładnie to samo: na nowo je zdigitalizowałem, wyselekcjonowałem około 500 zdjęć, które moim zdaniem nadawały się do pokazania. Pokazałem je Mariuszowi, a on stwierdził: „Robimy książkę”. I tak poszło.
Jestem ogromnie wdzięczny Mariuszowi i Andrzejowi za pracę edycyjną i graficzną, ale moja wdzięczność jeszcze bardziej jest ukierunkowana na Fundację Pix.house jako wydawcę. Nie zdawałem sobie sprawy, ile jest tej czysto organizacyjnej pracy przy wydawaniu książki. Oni doprowadzili to do finału: znaleźli drukarnię, dogadali się, ustalili cenę.
À propos finansów – byłem od początku zdeterminowany wydać to własnym sumptem, choćby biorąc kredyt. Wiedziałem, iż o fundusze będzie trudno. Szczęśliwie w połowie tego roku, gdy prace były mocno zaawansowane, trafiłem na konkurs stypendialny z Krajowego Planu Odbudowy. W sierpniu, kiedy książka była już w drukarni, dostaliśmy informację, iż przyznano mi dofinansowanie. Dzięki temu jestem spokojny, iż kredyt zostanie gwałtownie spłacony.
AW: Poruszyłeś istotny wątek pracy zespołowej nad książką. Wspomnijmy jeszcze o autorach tekstów, które znalazły się w albumie.

fot. Katarzyna Grażewicz
WN: Właśnie. To, iż Vladimir Birgus dołożył tu swoją cegiełkę i napisał przesympatyczny tekst, to też zasługa Mariusza. On ma z nim kontakty na co dzień i mógł mu podesłać ten projekt. Ja, jako szaraczek, choćby bym nie śmiał uderzać w tak wysokie progi.
AW: (Śmiech). Mariusz ma takie powiedzenie, iż jeżeli chcesz książkę z autografem kogokolwiek, on ci to załatwi. Z tekstami, jak widać, jest podobnie.
WN: A ja liczyłem, iż Birgus się po prostu zachwycił moimi zdjęciami… (Śmiech).
Mariusz Forecki (przysłuchujący się rozmowie): Ale rzeczywiście było tak, iż profesor Birgus dostał projekt i zachwycił się tymi fotografiami. Powiedział, iż z przyjemnością napisze tekst. Ostatnie zdania jego wstępu są doskonałą rekomendacją: napisał, iż nazwisko Władysława Nielipińskiego nie funkcjonowało do tej pory w historii fotografii, ale po wydaniu tej książki wiadomo, iż się to zmieni. To podkreślenie wartości tych obrazów i tej pracy.
AW: A skąd pomysł na tytuł „Gorzko!”?

fot. Archiwum Pix.house
WN: Ja w którymś momencie, gdy zajmowałem się też wideofilmowaniem, na koniec filmu weselnego wgrywałem piosenkę „Weselisko grało i śpiewało całą noc”. Wysłałem ją Andrzejowi Doboszowi jako inspirację, sugerując tego ludycznego ducha. To natchnęło go, żeby poszperać w śpiewnikach weselnych. Zaczął szukać tekstów w etnograficznych zbiorach muzealnych. Podobno nie lada wyzwaniem było znaleźć piosenki, które nie są sprośne. (Śmiech). To naprowadziło nas na tytuł i na pomysł, by zrobić pomiędzy zdjęciami pauzy z cytatami z przyśpiewek.
AW: Jakie masz plany na przyszłość?
WN: Jest już prawie skończona kolejna monograficzna opowieść – o Zakładowym Domu Kultury Polania. To też będzie bardzo fotograficzna książka, oparta na zdjęciach moich oraz Janusza Chlasty, który również tam fotografował. To historia od samych wykopów pod budynek, przez całą jego bogatą działalność – w latach 80. to był istotny dom kultury, z pierwszą prawdziwą dyskoteką w Gnieźnie – aż po czas, gdy z ostatnią ekipą stoimy w pustej sali. Projekt jest na ukończeniu, pozostaje teraz cały cykl wydawniczy. Zacząłem nad tym pracować wiosną tego roku, bo kiedy Mariusz i Andrzej zajęli się weselami, to ja już nie miałem nic innego do roboty. (Śmiech).
Władysław Nielipiński – kulturoznawca, animator kultury i fotograf. W 1978 roku założył klub fotograficzny Format. W latach 1987–1991 był kierownikiem Zakładowego Domu Kultury Wielkopolskich Zakładów Obuwia Polania w Gnieźnie. W okresie 2002–2021 prowadził dział fotografii w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, wspierając działalność wielkopolskich klubów, towarzystw fotograficznych i osób prywatnych. Był organizatorem i jurorem licznych konkursów fotograficznych, plenerów i warsztatów artystycznych. W latach 70. XX wieku fotografował imprezy rodzinne i wydarzenia towarzyskie. Często były to wesela, w których uczestniczył jako członek rodziny lub przyjaciel, a przy okazji fotografował, dostarczając weselnikom cennych wówczas, niepowtarzalnych pamiątek. Po latach, korzystając z emerytalnej swobody, zdigitalizował zachowane negatywy i zdecydował się na pokazanie wybranych kadrów szerszej publiczności.






