Gore gwiazda Jezusowi. 8 horrorów świątecznych, które warto znać [ZESTAWIENIE]

filmawka.pl 8 miesięcy temu

Kino grozy najlepiej czuje się w sprzecznościach. Nic więc dziwnego, iż seryjni mordercy, mściwe duchy, zombie i spragnione krwi golemy zagarnęły także przestrzeń bożonarodzeniowej ikonografii. Święta kojarzą się wpierw z ciepłem rodzinnego ogniska, spokojem, międzyludzkim pojednaniem, miłością oraz wspólnym kultywowaniem tradycji, gdzie jedyny ból to ten w żołądku po wigilijnym obżarstwie. Z pozoru nie ma tu miejsca na strach, cierpienie, śmierć czy rozlewane po ścianach hektolitry czerwonej posoki. Warto jednak pamiętać, iż istotną funkcją horroru – podobnie jak całego medium – jest podważanie usankcjonowanych w kulturze znaczeń.

Nie bez powodu od dekad amerykańskie wytwórnie co roku obradzają w kilka filmów przepuszczających świąteczne motywy przez filtr wytycznych gatunku. Świadczy to o niemalejącym zapotrzebowaniu na produkcje sceptyczne wobec przesłodzonej wizji Bożego Narodzenia, którą na okrągło karmią nas kapitalistyczne maszynerie. Popkultura z coraz większą łatwością żeruje na masowej nostalgii, nakręcając spiralę niepohamowanej konsumpcji i odwracając uwagę od zagrożeń, jakie sama tworzy. Czas świąt z oczywistych względów stanowi żyłę złota dla rekinów biznesu, prężnie dbających o to, by coroczny szał zakupowy nie zatrzymał się na jednym czy dwóch nabytych produktach. jeżeli również czujecie przytłoczenie ową lukrowaną ułudą, a szerzony przez komercję obraz okołoświątecznej idylli przyprawia was o skręty w żołądku, z pomocą przychodzą okolicznościowe straszaki – alternatywa dla wszystkich klasyków kina spod znaku barszczyku i karpia, mogąca okazać się zbawienną pomocą w dniach zimowego przesilenia.

Sprawa ze świątecznymi horrorami wydaje się o tyle problematyczna, iż większość z nich to produkcje zwyczajnie kiepskie i nieudolne, przynajmniej jeżeli oceniać je dzięki jednakowo wartościującej metody. ale umówmy się – ten, kto obcował w życiu z przynajmniej paroma filmami klasy od B w dół, wie doskonale, iż taka recepta będzie dalece nieskuteczna. Z tej przyczyny poniższe zestawienie ma na celu przybliżyć kilka mniej lub bardziej znanych tytułów, poszerzających katalog tematycznego kina grozy – z naciskiem na perełki nieco starsze i często niesłusznie zapomniane. Lista uwzględnia pozycje przeróżnej jakości; trafią się tu zarówno arcydzieła gatunku, jak i obrazy, o których historia wolałaby pewnie zapomnieć. Każdorazowo zawierają one natomiast przynajmniej jeden element stanowiący o ich wyjątkowości, warty przyjrzenia się im na świeżo i z głową wolną od uprzedzeń. Zapnijcie pasy – pora na przeprawę przez świat sadystycznych Mikołajów, morderczych pierników, elfów-nazistów i bałwanów-gwałcicieli. Smacznego!

Świąteczne zło (You Better Watch Out), reż. Lewis Jackson (1980)

fot. „Świąteczne zło”

Harry Standing jako dziecko świadkuje erotycznym igraszkom między jego matką a roznosicielem prezentów w stroju Mikołaja. Zgodnie z tradycyjnym rozkładem świątecznego kina grozy, psychika chłopca została wówczas zmielona jak farsz do pierogów. Będąc pięćdziesięcioletnim już mężczyzną, wyszydzany przez brata i pomiatany przez kolegów Harry z trudem wiąże koniec z końcem, mieszka samotnie, a na utrzymanie zarabia jako operator taśmy w fabryce zabawek. Po godzinach prowadzi specjalną księgę, w której skrzętnie spisuje dobre i złe uczynki podglądanych przez cały rok lokalsów. W wigilię Bożego Narodzenia przywdzieje charakterystyczny czerwony kubraczek, by grzeczniejszych obdarzyć lalką lub ołowianym żołnierzykiem, a tych mniej – szpadą w oko i toporkiem w głowę.

Nawet jeżeli na pierwszy rzut oka wszystkie składniki się zgadzają, obraz Lewisa Jacksona trudno nazwać typowym świątecznym slasherem. Scen kojarzonych z gatunkową makabrą jest tu w istocie tyle, co kot napłakał, a większą część metrażu wypełniają przydługie dialogi, leniwa ekspozycja i rozczulająco niezdarne próby zasygnalizowania paranoi protagonisty. Należy jednak przyznać, iż Brandon Maggard jest w roli samozwańczego strażnika morałów czystym uosobieniem szaleństwa: odrzucony przez otoczenie mężczyzna w kryzysie wieku średniego, nucący złowieszczo bożonarodzeniowe szlagiery lub podpatrujący przez lornetkę sąsiadów w trakcie rutynowych czynności, wywołuje niepokój i dreszcze fascynacji. Nazywany przez własnego brata „emocjonalnym kaleką”, bohater wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom; to tak samo godny potępienia psychopata, jak i głęboko zagubiony, spaczony za młodu frustrat, bezowocnie szukający zrozumienia. I chyba nikt nie przypuszczał, iż w tym nakręconym za garść orzechów odpadzie z VHS-owego śmietnika znajdzie się choćby hołd dla M – Mordercy (1931) Fritza Langa w postaci wieńczącej film sceny zbiorowego linczu.

The Gingerdead Man, reż. Charles Band (2005)

fot. „The Gingerdead Man”

Podczas wizyty w jednej z teksańskich knajp, rodzina Sary zostaje rozstrzelana przez bezwzględnego psychopatę – Millarda Findlemayera. Zeznania dziewczyny pomagają odnaleźć i uśmiercić mordercę na krześle elektrycznym. Po egzekucji jego ciało ulega kremacji, urnę zaś otrzymuje matka – żyjąca w odosobnieniu wiedźma, która postanawia zmieszać prochy syna z… przyprawami do pierników. Dusza zabójcy zostaje magicznie zaklęta w ciasteczkowym ludziku, owładniętym pragnieniem ukończenia swego morderczego planu.

Każdy, komu wyżej przytoczony opis nasunął na myśl fabularny punkt wyjścia Laleczki Chucky (1988), jest na słusznym tropie. Kultowy horror Toma Hollanda nie tylko bazuje na tożsamym schemacie, ale służył Bandowi jako bezpośrednia inspiracja podczas wymyślania historii piernika o talencie do zmieniania ludzkich ciał w sałatkę jarzynową. Bohater najpewniej brał również u demonicznej lalki lekcje z poczucia humoru, bowiem i on poza nożem w ręku trzyma także wór pełen zjadliwych, makabrycznych ripost. The Gingerdead Man jest istną świątynią groteskowego kiczu i absurdu, która ani przez chwilę nie traktuje się poważnie – bo i ciężko wyobrazić sobie inną drogę realizacji takiego konceptu.

Niektórzy nazwą to radykalnym wykwitem postmodernistycznej próżni, wyrażanej w czerstwych intertekstualnych gierkach i zdartym głosie filmowej samoświadomości, wypełzająca z każdego kąta ironia do dziś pozostaje zaskakująco trafna. To pastisz pastiszu, parodia parodii, krytyka krytyki, oferująca najniższych lotów rozrywkę – w sam raz na regenerację szarych komórek w czasie bożonarodzeniowej gorączki. Warto nadmienić, iż Charles Band jest w kręgach entuzjastów śmieciowego kina figurą niemalże chrystusową. To z jego inicjatywy powstały dwa (nie)sławne studia filmowe: Empire Pictures (odpowiedzialne choćby za hiciory pokroju Reanimatora [1985], Trolla [1986] czy Robot Jox [1989]) oraz Full Moon Features, które wydało na świat m.in. serię Puppet Master. Za sprawą reżysera powstała również seria Evil Bong, poprzez liczne crossovery z piernikowym zabójcą rozwijającą fascynujące uniwersum popkulturowej kpiny.

Nie otwieraj do Bożego Narodzenia (Don’t Open Till Christmas), reż. Edmund Purdom (1984)

fot. „Nie otwieraj do Bożego Narodzenia”

Przygotowania do świąt w mieście zakłóca seria brutalnych morderstw na mężczyznach przebranych za Mikołaja. Ofiarom zamaskowanego napastnika pada m.in. ojciec Kate, która zniecierpliwiona biernością policji bierze śledztwo w swoje ręce. Im bliżej odkrycia tożsamości zabójcy i rozwiązania zagadki jego motywu jest bohaterka, tym mniejszą wiarygodność i poparcie służb bezpieczeństwa zyskuje. Liczba podejrzanych rośnie wraz z ilością coraz bardziej krwawych zbrodni, a miastem zaczynają rządzić panika i chaos.

Film Edmunda Purdoma odwraca schemat znany z większości tematycznych horrorów: tym razem to nie zdeprawowane Mikołaje na różne sposoby zadają śmierć bohaterom, ale sami są uśmiercani. Miejscowi zabawiacze, którzy akurat mają pecha pokazać się w – dosłownie – krwistoczerwonym stroju dziadka z doczepianą brodą, stanowią wdzięczne mięso armatnie dla oprawcy, dysponującego arsenałem narzędzi do mniej lub bardziej efektownych scen mordów. W chwilach lenistwa zadowala się wbiciem scyzoryka w bebechy, w szale kreatywności – przebija czaszki włócznią, smaży ofiary żywcem lub kastruje w przydrożnych toaletach. Cała reszta stroni raczej od zaskoczeń: bohaterowie krążą w kółko za kolejnymi poszlakami, śledztwo wydłuża ich własna głupota, zaś u przyczyn morderczych skłonności antagonisty jak zwykle leży niemożliwa do przepracowania trauma z dzieciństwa.

Reżyserowi trzeba jednak oddać sprawność w prowadzeniu kryminalnej intrygi, która, mimo oparcia na tropach zwietrzałych już w momencie premiery, potrafi zaangażować długofalowo. W tym celu Purdom korzysta z niepospolitych zabiegów formalnych, co rusz zmieniając zakres wiedzy odbiorcy czy wprowadzając ujęcia z pierwszej osoby. Sceny morderstw są liczne (co bynajmniej nie jest oczywistością w przedziale podobnych produkcji) i niekiedy całkiem pomysłowe, a twórcy nie mydlą widzom oczu złudzeniem, iż ich aspiracje sięgają ponad rozwijanie łańcucha niewybrednie zainscenizowanych zgonów. I choć na wielu poziomach filmowego rzemiosła Don’t Open Till Christmas pozostaje obrazem żenująco wręcz nieudanym, już sama transparentność w intencjach autorów powinna zapewnić mu miejsce w klasyce świątecznego kampu.

Jack Frost, reż. Michael Cooney (1997)

fot. „Jack Frost”

Nie pomyl adresu: chociaż nakręcony rok później, ciepły jak kaloryfer i słodki niczym landrynka film familijny z Michaelem Keatonem w roli głównej zagarnął sobie powszechne skojarzenia z tytułem, tutejszy Jack Frost wywraca na nice konwencje kina świątecznego. Bohaterem jest – a jakże – seryjny morderca przewożony na egzekucję, kiedy to więzienna furgonetka zderza się z ciężarówką transportującą niebezpieczny materiał genetyczny. W wyniku wypadku Jack zostaje oblany chemikaliami, które w połączeniu ze śniegiem zamieniają go w zmutowanego bałwana. Mężczyzna wraca do miasteczka niepozorną postacią, by zgodnie z groźbą zemścić się na szeryfie odpowiedzialnym za jego schwytanie. Każdemu, kogo po drodze napotka, zostaje już tylko pospieszny pacierz – choćby jeżeli z góry wie, iż śmierć nie będzie dla niego łaskawa.

Zrealizowany za psie pieniądze obraz umiejętnie łączy specyfikę kina grozy z czarnym jak smoła humorem. Michael Cooney czuje kiczowate tętno idei okolicznościowego slashera, okraszając swój film pokładami niewymuszonej autoironii. Choć żarty nie są tu zbyt wyrafinowane, efekty zdają się cuchnąć tanią gumą, a postaci oparto o co najwyżej jedną cechę charakteru, Jack Frost stanowi udaną i bezpretensjonalną parodię konwencji.

Tytułowy mutant, podobnie jak morderczy piernik z filmu Charlesa Banda, ma w sobie coś z charakterystycznego cynizmu Chucky’ego. Jego złośliwe docinki i zjadliwe punche są głównym źródłem komediowych tonów, a obraz bałwana na rozmaite sposoby znęcającego się nad grupą lokalnych przygłupów jest tak niedorzeczny, iż pozwala przymknąć oko na wszystkie scenariuszowe dziury i niedopatrzenia. Twórcy z dystansem obśmiewają zużytą w kulturze figurę psychopaty, pastiszują absurdalne rozwiązania, nie zapominając przy tym o satysfakcji widza, niesionej wartką akcją oraz kreatywnymi sposobami uśmiercania bohaterów. Są zresztą w filmie sceny warte natychmiastowej kanonizacji, jak np. dekapitacja saneczkami czy słynny już gwałt śniegowego rzeźnika dzięki marchewki.

Elfy (Elves), reż. Jeffrey Mandel (1989)

fot. „Elfy”

Trzymajcie się siedzeń, bo tylu atrakcji nie zapewni wam żaden klasyk wyjęty z bożonarodzeniowego zamrażalnika. Podczas odprawiania w lesie „antyświątecznego” rytuału, Kirsten przypadkiem kaleczy się w rękę. Krew z jej rany budzi pogrzebane w ziemi monstrum – demonicznego elfa, który gwałtownie zaczyna siać terror po okolicy w samym środku świąt. Ktoś mógłby wysunąć zastrzeżenie, iż ten skrócony zarys nie różni się zbytnio od innych B-klasowych szaleństw, zrealizowanych na bliźniaczą modłę.

Dodajmy zatem najważniejsze: powołany do życia elf okazuje się skutkiem genetycznych eksperymentów, prowadzonych przez nazistów podczas II wojny światowej w celu stworzenia rasy panów, z pomocą której Hitler marzył o przejęciu władzy nad światem. Nie chodziło mu jednak o zwykłych Aryjczyków (to byłoby zbyt proste), ale o zaangażowaną w religijny kult hybrydę: pół-ludzi, pół-elfów. A ponieważ Kirsten ma być ostatnią żyjącą dziewicą o czystej krwi aryjskiej, teraz musi stawić czoło dwóm zagrożeniom: rozszalałemu potworowi i ścigającej ją grupie neonazistów, którzy – poprzez sparowanie dziewczyny z humanoidalnym trollem – marzą o ostatecznym podboju ludzkości.

Fabularny rollercoaster Jeffreya Mandela przybiera na mocy z każdą sceną. Kiedy wydaje się, iż w filmie nie ma już miejsca, by po raz kolejny przeskoczyć przysłowiowego rekina, kuriozalne rozwiązania znów się multiplikują, czyniąc z Elfów jedno z najbardziej pokręconych i bezkompromisowych dzieł kultury audiowizualnej. Reżyser splata skrajnie niepasujące do siebie tropy pretekstowym, acz skutecznym dla odbiorczej zabawy narracyjnym węzłem, co rusz wyciągając z kapelusza nowe, przyprawiające o wytrzeszcz oczu pomysły. Seans staje się dzięki temu kwintesencją kampowego nadmiaru, w zetknięciu z którym trudno o znalezienie granicy między postmodernistyczną zgrywą a zwykłym przykładem twórczej nieudolności. Jedno jest pewne: Elfy to arcydzieło filmowego ekscesu, Święty Graal kina tak złego, iż gwarantującego spazmy śmiechu przynajmniej raz na minutę. Pozycja obowiązkowa dla entuzjastów trashowej estetyki, do tego obfita w kultowe już w co niektórych kręgach cytaty. Oglądać tylko w postaci nagrania z przeoranej kasety wideo, czytanej ikonicznym głosem Tomasza Knapika.

Cicha noc, śmierci noc (Silent Night, Deadly Night), reż. Charles E. Sellier Jr (1984)

fot. „Cicha noc, śmierci noc”

Wracając do domu na wigilię Bożego Narodzenia, rodzinę Chapmanów zatrzymuje mężczyzna w stroju Mikołaja. Przebieraniec okazuje się poszukiwanym przestępcą, który na oczach pięcioletniego Billy’ego brutalnie morduje jego rodziców. Wydarzenie to odciska głębokie piętno na psychice chłopca, wychowującego się od tej pory w sierocińcu prowadzonym twardą ręką przez siostry zakonne. Ich słowa o „konieczności kary” na tych, którzy dopuszczają się choćby najmniejszych przewinień, Billy bierze sobie do serca wyjątkowo dosłownie. Lata później, kiedy jako magazynier w lokalnym sklepie z zabawkami zostanie poproszony o odegranie roli Świętego Mikołaja, ujście znajdą wszystkie tłumione latami traumy. Wciśnięty w czerwony kubraczek bohater w wigilijną noc rozpoczyna przechadzkę po mieście, zamiast worka z prezentami dzierżąc w dłoniach nóż i siekierę.

Nie ma wątpliwości, iż Cicha noc, śmierci noc jest na tle podobnych tematycznych horrorów pozycją szczególną. Mimo generycznego punktu wyjścia, zasadzającego się na reaktywowanej świątecznymi okolicznościami traumie, Sellier kładzie nacisk na psychologiczne prawdopodobieństwo reakcji bohatera (nie wychodząc, rzecz jasna, poza nawias gatunkowej umowności). Każdy uraz sprzed lat znajduje w fabule swoją organiczną konsekwencję, a na mordercze skłonności Billy’ego nie wpływa pojedyncze wspomnienie, ale wzajemnie połączony zespół negatywnych wzorców, którymi latami nasiąkał. Co jednak najważniejsze, Cicha noc… to kawał solidnej rzemieślniczej roboty i niemal wzorcowo zrealizowany slasher. Mimo postawienia na dobrze rozpoznaną formułę, twórcy potrafili wykreować gęstą, niepokojącą atmosferę. Sceny zgonów są nadzwyczaj kreatywne, a dzięki precyzyjnie prowadzonej narracji podczas seansu nie ma miejsca na choćby chwilę znużenia. I gdyby tylko Sam Raimi przyjął pierwotną ofertę zajęcia stołku reżysera, być może dziś stawialibyśmy postać Billy’ego Chapmana na równi z ikonicznymi slasherowymi mordercami.

Czarne święta (Black Christmas), reż. Bob Clark (1974)

fot. „Czarne święta”

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem do żeńskiego akademika wdziera się psychopata, który przytulne gniazdko urządza sobie na strychu. Dziewczęta otrzymują coraz więcej niepokojących połączeń telefonicznych od grasującego w budynku mordercy. niedługo z jego rąk ginie pierwsza z lokatorek, co uruchamia policyjne śledztwo i serię wzajemnych podejrzeń. Wszystkie tropy prowadzą do chłopaka jednej z nich – ale czy to aby na pewno on stoi za szeregiem krwawych zbrodni?

Nie będzie nadużyciem przypisanie filmowi Boba Clarka etykiety dzieła prekursorskiego – i to na dwóch kluczowych rejestrach. Po pierwsze, Czarne święta zapoczątkowały masową fascynację horrorami zrywającymi z pocztówkową otoczką Bożego Narodzenia. Po drugie – i to znacznie ważniejsze – do dnia film ten uchodzi za jeden z pierwszych slasherów, gromadzący konstytutywne cechy podgatunku i porządkujący je według obowiązującego odtąd klucza.

Co szczególnie znaczące, obraz nie zestarzał się ani odrobinę. Clark perfekcyjnie kreuje aurę permanentnego zagrożenia, mistrzowsko stopniując napięcie i nakręcając spiralę paranoi. Groza konceptu wynika z subtelnie budowanej tkanki międzyludzkiej nieufności, przemyślanego operowania formalnymi środkami (ujęcia z perspektywy intruza!) oraz efektywnego manipulowania zakresem informacji trafiających do odbiorcy. Dzięki temu obcujemy z przykładem rzadko stosowanej zasady głoszącej, iż w kinie najbardziej straszy to, czego nie widać. Na dodatkową warstwę znaczeniową składają się liczne aluzje do ówczesnej sytuacji politycznej na Zachodzie – od początku do końca w filmie można dostrzec echa społecznych niepokojów, dotyczących utworzenia separatystycznej organizacji terrorystycznej. Za sprawą jej działań w Kanadzie wprowadzono ustawę wojenną, zezwalającą rządowi na ingerowanie w prywatność obywateli, którzy przestali czuć się bezpiecznie choćby we własnych domach.

Najście (À l’intérieur), reż. Alexandre Bustillo, Julien Maury (2007)

fot. „Najście”

Ciężarna Sarah cudem przeżywa wypadek samochodowy, w którym ginie jej mąż. Jedyną nadzieją na poradzenie sobie z pourazową traumą jest dla niej zbliżający się czas porodu. Kilka miesięcy później, noc przed terminem poczęcia, do drzwi bohaterki puka tajemnicza kobieta. Odziana w żałobną suknię, dzierżąca w ręku nożyce psychopatka wdziera się do mieszkania i za wszelką cenę próbuje odebrać jeszcze nienarodzone dziecko. W klaustrofobicznym wnętrzu domu na przedmieściach Paryża dochodzi do krwawego pojedynku między wdową a ogarniętą obsesją zawłaszczenia cudzego płodu napastniczką.

Postawcie krzyżyk na wyżej wymienionych tytułach – wyczyny sadystycznych Mikołajów to w porównaniu z filmem Bustillo i Maury przedszkolne jasełka. Najście nie bez kozery przoduje wśród najbardziej skrajnych w sposobie epatowania przemocą dzieł Nowej Francuskiej Ekstremy. Reżyserski duet nie tylko bezwzględnie obala dotychczasowe granice w szokowaniu widza hiperrealistycznym gore, ale z równą mocą przełamuje wysoce delikatne tabu tematyczne. W centrum fabuły leży przecież ciąg tortur na ciężarnej kobiecie, a nieustannie powracającym motywem jest śmierć dziecka w łonie matki. Co więcej, obraz pozostaje świadectwem inscenizacyjnego kunsztu i wirtuozerii w rozkładaniu napięcia. Choć kamera we adekwatnej części filmu porusza się między zaledwie trzema pomieszczeniami, inteligentnie zarządzający przestrzenią i sprawnie poruszający się po narracyjnym torze twórcy potrafią utrzymać widza na skraju fotela przez cały seans.

Jeśli to nie wystarczy do przekonania kogoś, by rytualny seans Kevina samego w domu (1990) zmienił na diament współczesnego kina grozy, dodajmy, iż akcja toczy się w wigilię Bożego Narodzenia, zaś całej makabrze towarzyszą hojne pokłady chrześcijańskiej symboliki. Podczas gdy okoliczni mieszkańcy kończą konsumpcję świątecznych potraw, Sarah desperacko walczy o przetrwanie; zupełnie jak rodzice Jezusa, szukający schronienia w noc przed magicznym poczęciem. Do przytulnego, pozornie bezpiecznego mieszkania niespodziewanie muszą wtargnąć śmierć i cierpienie, genialnie zresztą spersonifikowane przez kreację Beatrice Dalle, pełną przeszywającego chłodu jedynie raz po raz przerywanego nagłymi wybuchami histerii. Jakby tego było mało – ostatnie ujęcie, w którym (SPOILER!) zdeformowana oparzeniami morderczyni tuli do piersi świeżo wyrwany z brzucha płód, aż prosi się o odczytywanie w kategoriach reinterpretacji wizerunku Maryi z Dzieciątkiem. Zapewniam, iż po obejrzeniu dzieła Bustillo i Maury już nigdy nie spojrzycie na biurowe nożyczki w ten sam sposób.

Idź do oryginalnego materiału