Zastanawialiście się kiedyś, czemu wasz piesek zaczyna nagle przeraźliwie szczekać? Albo wpatruje się martwo w jeden, zdawałoby się przypadkowy punkt? Lub czemu niby przerażony przebiega niespodziewanie do was z drugiego końca mieszkania? Zastanawiał się prawdopodobnie Ben Leonberg, którego pełnometrażowy debiut jest horrorem z psem w roli głównej.
Nie jest to przy tym żadnego typu maskarada, w której pies okazuje się kosmitą, upiorem czy demonem. Nie jest to też odrealniona narracja, w której czworonóg nabiera cech ludzkich. W końcu nie jest to nieznośny rodzaj kina, w którym słuchamy ludzkich myśli psiego bohatera. Good Dog jest o psie, jakiego znamy. O psie, który kocha swojego opiekuna, uwielbia biegać na świeżym powietrzu, marzy o wspólnym wylegiwaniu się w łóżku z ludzkimi domownikami, nie do końca rozumie otaczający go świat.
To historia Indy’ego (urocze nawiązanie do świata Indiany Jonesa i samego George’a Lucasa?), którego opiekun jest uzależnionym narkomanem i który po wyjściu z odwyku zabiera go do rodzinnego domu odziedziczonego po zmarłym dziadku. Tam mężczyzna pogrąża się w swoich problemach, a jego wierny towarzysz zaczyna odkrywać, iż trafił do nawiedzonego miejsca…
Perspektywa psiaka w połączeniu z niemal pozbawioną naturalnego światła scenerią domu na odludziu doskonale budują napięcie i mimo zaledwie 72 minut seansu widz ma poczucie, iż przeżył bardzo intensywny czas. Każda bowiem chwila trudnej dla Indy’ego sytuacji, przyglądania się cieniom, nasłuchiwania dźwięków, odkrywania zakamarków to mistrzostwo budowania suspensu. Szczególnie, iż twórca bardzo zgrabnie łączy to, co pieskowi tylko wydaje się demoniczne (np. odurzony opiekun), z tym, co naprawdę takie jest. Sprawnie też Leonberg gra taśmami z rodzinnych nagrań poprzednich mieszkańców nawiedzonego domu i filmów oglądanych przed ludzkiego bohatera na małym, kineskopowym telewizorku. Całość realnie budzi grozę, a choćby przeraża.
A przy tym – co uważam za fundamentalne – podchodzi do postaci tytułowej z niezwykłą empatią. Nigdy na ekranie nie zobaczymy fizycznego znęcania się czy krzywdy wobec Indy’ego, co byłoby złamaniem świętej zasady kina grozy (nie pokazuj przemocy wobec dzieci i zwierząt!), a cały strach, niepewność i stres towarzyszący bohaterowi jest bardzo cenną lekcją dla wszystkich opiekunów zwierząt: pies, kot czy królik nie rozumie twoich problemów, ale z pewnością je czuje.
Chętnie też – mimo iż może być to wybrzmieć jako żart – pochwalę głównego aktora. Indy (bo tytułowy bohater w napisach końcowych występuje jako „on sam”) bardzo dobrze unosi powierzoną mu rolę i jestem pod dużym wrażeniem pracy reżysera i treserów, którzy potrafili zbudować z nim tak bądź co bądź kompleksową narrację.
Podejrzewam zresztą, iż główna część budżetu filmu poświęcona była na smaczki dla Indy’ego, bo Good Boy to tytuł wyraźnie niskobudżetowy (co nie jest zarzutem!). Dwie, trzy lokacje. Trzech, czterech aktorów. Wszystko zbudowane na sile sugestii, odrobinie efektów praktycznych i reżyserskiej iskrze, która pozwoliła uwierzyć nam, iż zwykły pies może stoczyć niezwykłą walkę z siłami zła.
I kiedy dochodzimy do finału filmu, który z jednej strony spójny jest z mrocznym duchem horroru jako takiego, a z drugiej przynosi pewnego rodzaju katharsis, trudno nie mieć wrażenia, iż obejrzało się coś naprawdę wyjątkowego: Świetny horror oparty na doskonałym pomyśle i po którym aż chce się wrócić do domu i mocno przytulić swoje ukochane zwierze.
Polecam wszystkim fanom kina gatunkowego i miłośnikom zwierząt, którzy przewracają oczami przy ckliwych zapowiedziach o psach, które wróciły do domu czy jeżdżą koleją. Indy skradnie wasze serca bez tanich zabiegów.