GLINIARZ Z BEVERLY HILLS. Wiecznie żywa klasyka idealnie oddająca lata 80.

film.org.pl 1 tydzień temu

W latach osiemdziesiątych tryumfy święcił (między innymi) jeden z moich ulubionych gatunków – komedia sensacyjna. I w tym roku okrągłe, czterdzieste urodziny obchodzi jeden z najdoskonalszych przedstawicieli tego nurtu – „Gliniarz z Beverly Hills”, który wywindował Eddiego Murphy’ego do gwiazdorskiej stratosfery. Axel Foley do dziś pozostaje najlepszą rolą aktora (tak, lepszą od shrekowego Osła), a już za niecałe trzy tygodnie Foley powróci w czwartej części cyklu. Ale po kolei.

Scenariusz filmu, pierwotnie zatytułowanego „Beverly Drive”, powstał pod koniec lat siedemdziesiątych i opowiadał o policjancie, który zostaje przeniesiony ze „zwykłej” dzielnicy Los Angeles do elitarnego Beverly Hills i tam jego niekonwencjonalne metody wprawiają w zdumienie wypacykowanych gliniarzy z ekskluzywnego zakątka Miasta Aniołów. Do głównej roli przymierzani byli Al Pacino, Clint Eastwood i James Caan, chociaż ostatecznie propozycje nie zostały im złożone (w przeciwieństwie do Harrisona Forda, któremu zaproponowano udział, ale odmówił). Gdy zapadła decyzja o realizacji, producenci (Jerry Bruckheimer i Don Simpson) od razu chcieli zatrudnić Eddiego Murphy’ego, ale ostatecznie zaangażowano Sylvestra Stallone’a. Ten przepisał scenariusz, mocno przesuwając ciężar gatunkowy w stronę sensacji, kosztem humoru. Zmienił też nazwisko głównego bohatera z Elly Axel na Axel Cobretti. Modyfikacje te spowodowały, iż koszty produkcji wzrosłyby niebotycznie i Stallone’owi podziękowano (a ten, wykorzystując własne pomysły, nakręcił „Cobrę”), natomiast wrócono do Murphy’ego. Bohater kolejny raz zmienił też personalia, tym razem już na Axel Foley. Pozostało tylko przekonać Martina Bresta, by usiadł na stołku reżysera. Ten długo się opierał, ale nagabywany przez producentów stwierdził, iż zadecyduje rzut monetą. Wypadło na korzyść Bruckheimera i Simpsona. Ponoć Brest do dziś ma tę monetę oprawioną w ramkę.

Fabułę prawdopodobnie wszyscy znają, ale przytoczmy ją dla porządku. Wyszczekany policjant z Detroit, Axel Foley (Murphy), próbując rozwikłać tajemnicę śmierci przyjaciela, trafia śladem morderców do Beverly Hills. Tam, z pomocą swojej przyjaciółki Jenny (Lisa Eilbacher) natyka się na większą aferę, w którą zamieszany jest utytułowany handlarz dziełami sztuki (etatowy hollywoodzki bad guy, Steven Berkoff). Foley postanawia wymierzyć sprawiedliwość, oczywiście stosując nieszablonowe metody, co początkowo jest solą w oku policjantów z Beverly Hills.

Gdy film trafił w grudniu na ekrany kin, zrobił furorę. Zagrało w nim absolutnie wszystko: zwłaszcza fantastyczny główny bohater, który swoimi niekonwencjonalnymi metodami wprowadza niezłe zamieszanie w szacownej dzielnicy LA (a u widza gwarantuje świetny nastrój), wspierany przez rewelacyjnie dobrane pozostałe postacie – od posiadających niesamowitą ekranową chemię Rosewooda (Judge Reinhold) i Taggarta (John Ashton), poprzez szefów policji Bogomila (Ronny Cox) i Todda (naturszczyk Gillbert Hill), czarnych charakterów, aż po bohaterów trzecioplanowych. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, u którego nie wywołuje uśmiechu scena z Serge’em (Bronson Pinchot)! Kamera skupia się jednak na Murphym, który mając zaledwie dwadzieścia trzy lata, niesie ten film na swoich barkach. Jego ekspresyjny sposób bycia, charakterystyczny śmiech i umiejętność improwizacji sprawiają, iż choćby teraz, cztery dekady później, „Gliniarza z Beverly Hills” odbiera się bardzo dobrze. Sceny perełki – pierwsza wizyta w galerii sztuki, banan w rurze wydechowej, sekwencja w barze ze striptizem czy odwiedziny w eleganckim klubie dla elit – można oglądać bez końca. Fenomenalne są momenty, gdy Axel musi sprytnie wślizgnąć się w jakieś strzeżone miejsce, na przykład do magazynu celnego lub dostać pokój w zatłoczonym, wytwornym hotelu.

Dodatkowo, jeżeli miałbym wskazać film idealne oddający lata osiemdziesiąte, „Gliniarz…” byłby na szczycie listy. Tutaj wszystko aż krzyczy w jakiej dekadzie tytuł został nakręcony, ze szczególnym naciskiem na muzykę. Cudowny motyw przewodni, skomponowany przez Harolda Faltermeyera brzmi świetnie i przez cały czas dobrze się go słucha (co zresztą czynię podczas pisania tej recenzji). Oprócz tego, mamy też całkiem sporo hitowych piosenek, by wspomnieć tu choćby „The Heat Is On” Glenna Freya czy „Stir It Up” Patti Labelle.

Warto też zauważyć, iż film łamie konwencję gatunku i główny bohater nie ma ekranowej partnerki, z którą nawiązałby romantyczną relację. Jest wprawdzie Jenny, ale ona i Axel są tylko przyjaciółmi. Co ciekawe, w wersji Stallone’a, aktorka miała typową rolę kobiecą dla kina akcji tamtego okresu. Całe szczęście, iż zostało to zmienione (przynajmniej do pewnego stopnia, bo jednak bohaterowie muszą ją w końcu uratować).

Oczywiście można się przyczepić na przykład do tego, iż bohater nie ma w zasadzie nic do roboty w (widowiskowym, poza tym) prologu albo iż w niektórych momentach trzeba zawiesić niewiarę, ale po co szukać dziury w całym, skoro warto po prostu dać się ponieść przygodom Foleya i spółki.

Nie ma sensu pisać nic więcej. „Gliniarz z Beverly Hills” to wiecznie żywa klasyka i ja z przyjemnością co jakiś czas do niego wracam. I z pewnością czeka mnie jeszcze niejeden seans.

Idź do oryginalnego materiału