Na okładce książki jest Kurt Cobain, ale to nie o nim jest cała ta historia. Piotr Jagielski w Grunge. Bękarty z Seattle przygląda się fenomenowi muzycznemu przełomu lat 80. i 90., który korzenie ma z tytułowym mieście i który – sądząc po tym, iż w sieciówkach znowu można kupić koszulki z Nirvaną – nie odszedł w zapomnienie.
Szkielet się zgadza
Z grunge’em jest tak, iż ktokolwiek z nim związany o nim mówi, musi zastrzec, iż tej nazwy muzycy nigdy nie lubili, iż nic ona nie znaczy, bo zespoły z Seattle były różne, a w ogóle to nie chce gadać o Kurcie i Nirvanie, bo już sto razy odpowiadał na te same pytania. Piotr Jagielski mimo to dobija się do części bohaterów, którzy tworzyli scenę muzyczną w Seattle.
Mityczna opowieść o grunge’u brzmi: w sennym mieście na zadupiu, czyli w samym północno-zachodnim rogu USA, w miejscu gdzie ciągle pada i jest zimno, młodzi ludzie z nudów i pasji do muzyki zakładali kapele. Różne: punkowe, rockowe, ważne było, żeby głośno grać i pogować pod sceną.
Dalej mit mówi, iż ponieważ każdy miał jakiś zespół jeszcze zanim miał pierwszą gitarę czy jakikolwiek inny instrument, to nie technika i wirtuozeria muzyczna się liczyły, a pasja. Koncerty były kameralne. Przychodzili znajomi i znajome. Powstała lokalna wytwórnia, która zaczęła wydawać lokalnym kapelom płyty (ta wytwórnia to Sub Pop), a potem bum.
Zwieńczeniem mitu jest to, iż w 1991 roku świat nagle oszalał na punkcie sceny muzycznej z Seatle. Nirvana pobiła na liście przebojów Michaela Jacksona, Smells like teen spirit na okrągło leciało w MTV, a do zapomnianego wcześniej przez świat Seattle zaczęli zjeżdżać wydawcy, gotowi podpisać kontrakt z pierwszą osobą we flaneli i z gitara w ręku, jaką spotkali na ulicy.
Oczywiście w realu historia ta jest troszkę bardziej skomplikowana, ale w sumie szkielet się zgadza. Tak przynajmniej wnioskuję po lekturze książki Grunge.
Męskie granie
Jagielski pisze o najciekawszych zespołach sceny z Seattle, rozmawia z muzykami (tymi, którzy dożyli do dziś, bo powiedzmy sobie szczerze, iż sukces muzyczny chodzi w parze z narkotykami i niezdrowym trybem życia), rozmawia też z twórcami Sub Pop. Konfrontacja ich dzisiejszej perspektywy z tym, co opowiadali przed laty i z tym jaki mit wokół grunge’u powstał, to na pewno interesujące fragmenty książki.
Najciekawszym z rozmówców Jagielskiego jest bez wątpienia Mark Arm, wokalista Mudhoney. jeżeli jeszcze nie czytaliście książki, a zamierzacie, żeby się o grunge’u więcej dowiedzieć, to polecam od początku śledzić właśnie tę postać.
Mudhoney to autorzy przeboju Touch Me I’m Sick. Nie znacie? To dobrze, bo porządny punkowy przebój to taki, o którym mało kto słyszał. Mudhoney jest kapelą, która zrobiła wszystko co w ich mocy, żeby nie zdobyć sławy i pieniędzy. Grają do dziś. Gitarzysta Steve Turner wydał w tym roku książkę Mud Ride: A Messy Trip Through the Grunge Explosion. To może być ciekawostka dla fanów sceny z Seattle.
Chciałabym wam polecić też jakąś ciekawą rozmówczynię, ale tak się składa, iż w tej książce żadna nie występuje. Na ponad 300 stronach wspomnianych jest może dziesięć kobiet, dwie czy trzy choćby zacytowane z innych źródeł, ale to tyle.
Troszkę to zaskakujące, bo tę scenę współtworzyły też zespoły takie jak 7 Year Bitch czy The Gits (w książce wspomniano o zabójstwie wokalistki tej kapeli, Mii Zapaty). Menadżerka Soundgarden i Alice in Chains Susan Silver jest wspomniana, ale nic się o niej nie dowiadujemy, podobnie kilka o Megan Japer, zaangażowanej w promocję sceny z Seattle (i oczywiście laski, która wkręciła dziennikarzy i zmyśliła opisany choćby w „New York Timesie” grunge’owy slang).
Grunge i Riot Grrrl to oczywiście nie to samo, ale autor zna przecież książkę Sary Marcus Do przodu, dziewczyny!, która opowiada o dokładnie tym samym miejscu i tym samym czasie. Kim Gordon, basistka i wokalistka zespołu Sonic Youth, do którego odnosi się paru bohaterów, napisała książkę Dziewczyna z zespołu, w której mówi o scenie grunge z perspektywy innej niż koledzy.
Kapele, która zakładali panowie i panie, powstawały z tych samych powodów, tak samo „garażowo”, a mimo to perspektywy kobiet w historii „bękartów z Seattle” nie ma. Ten brak sprawia, iż wątki, które pojawiają się w innych opowieściach o grunge’u – równości, tolerancji, prawa kobiet do wyboru, sprzeciwu wobec homofobii i seksizmu – całkowicie zniknęły albo zostały zredukowane do dwuzdaniowej wzmianki.
Piotr Jagielski wspomina, iż wokalista Pearl Jam Eddie Vedder napisał na ręce podczas nagrywania MTV Unplugged „Pro Choice”, a zespół pojawił się na koncercie Rock for Choice „wspierając ruchy na rzecz prawa do przerywania ciąży”. Jednak dwa akapity dalej czytamy, iż w czasie telewizyjnego show Vedder wszedł na scenę w koszulce z wieszakiem, „symbolem ruchu proaborcyjnego”.
Nie, ruch pro choice to nie jest ruch proaborcyjny. Określenie „proaborcyjny” używane jest raczej przez przeciwników prawa kobiet do wyboru i ma się kojarzyć z promowaniem zabiegów aborcji czy też zachęcaniem do niej. Nie o to chodziło Eddiemu Vedderowi.
Cobain żyje (w twórczości nastolatków)
Grunge. Bękarty z Seattle świetnie opisuje perypetie kilkudziesięciu muzyków, którzy zakładali kolejne zespoły, będące były jądrem sceny grunge. I bardzo dobrze, iż autor książki skupia się na drodze od Melvins, przez Green River, Mother Love Bone, Pearl Jam i Mudhoney po Nirvanę i Temple of the Dog, Soundgarden i Alice in Chains, bo to szkicuje mapę, na której przecinają się biografie kolejnych postaci.
Stworzenie mapy całej sceny to przedsięwzięcie dla encyklopedystów. Pierwsi zajęli się tym dość wcześnie. W dokumentalnym filmie Hype! z 1996 roku jest scena, w której koleś pokazuje na komputerze skomplikowany system grafów i powiązań pozwalających prześledzić, kto w jakiej kapeli grał, z której do której przechodził itp.
Dzięki temu, iż Piotr Jagielski pokazuje, jak w sposób tworzyła się scena muzyczna w mieście i jego okolicach, pokazuje znaczenie organicznego rośnięcia zespołów. Od mniejszych do średnich koncertów, od singla do pierwszej płyty. Długie męczące trasy pozwalały nawiązać kontakt z publicznością. Ten proces załamał się w momencie, kiedy nastąpił nagły bum popularności i z choćby dużej sali kapele trafiły gwałtownie na stadiony.
Na marginesie polecam wam świetną polską książkę o łódzkiej scenie muzycznej Nie będzie żadnej rewolucji Kazimierza Rajnerowicza. Autor pokazuje w niej, co się dzieje, kiedy się zacznie robić karierę, a jeszcze nie ma się fanów. Rajnerowicz opisuje takie dziwne zjawisko na przykładzie Cool Kids of Death i historię początków zespołu wkłada w szersze tło kulturowe.
Takiego tła brakuje mi w książce Jagielskiego. Autor co prawda poświęca trochę miejsca opowieści o klimacie politycznym panującym w USA lat 80. i początku 90., czasach konserwatyzmu Regana i Busha seniora, ale wątek ten znika, gdy tylko znów przechodzimy do biografii kolejnego muzyka i zespołu.
Niestety, ograniczenie się w Grunge. Bękarty z Seattle do rekonstrukcji całkiem wielu biografii i jednoczesne zminimalizowanie opowieści o tle społecznym sprawia, iż kończę czytać książkę o grunge’u, a przez cały czas kilka wiem, o co tym ludziom w ogóle chodziło. Chcieli grać muzykę, to jasne. Niektórzy choćby chcieli, żeby za muzyka była znana, a inni, żeby była bardzo znana. Dla wielu sława okazała się niszczycielska – i nie chodzi tylko o bohatera okładki.
Książka próbuje się mierzyć z mitem niezależnej fajnej sceny, którą kapitalizm wyniósł pod niebiosa, a potem zadusił, ale w sumie w dużej mierze mit ten utrwala. Za rok minie 30 lat od samobójczej śmierci Kurta Cobaina – to perspektywa, która pozwala spojrzeć na nowo na grunge i jego legendę. Czemu ludzie przez cały czas kupują koszulki z Nirvaną? Czy sukces Foo Fighters to pokłosie grunge’owego mitu? Czemu w filmie dla młodzieży i o młodzieży Fanfik pojawia się postać odnosząca do Cobaina.
Czemu w powieści young adult Muchomory w cukrze Marty Bijan jeden z młodych bohaterów nagle mówi o piosenkach Nirvany? Czemu powstają takie książki z nurtu young adult jak Save Me, Kurt Cobain Jenny Manzer? Czy z całej tej grunge’omanii zostały tylko Nirvana i powracająca czasem moda na koszule flanelowe i tenisówki?
Żeby móc opowiedzieć więcej o fenomenie sceny w Seattle, trzeba patrzeć na nią też z perspektywy społecznej, kulturowej, politycznej, herstorycznej. Bez tych elementów opowieść o grunge jest niepełna, a szkoda, bo ten fenomen zasługuje na opisanie.