Zmechanizujmy więc świat tak całkowicie jak tylko się da, a wtedy dosłownie na każdym kroku napotkamy maszynę, która odbierze nam sposobność do wykonywania jakiejkolwiek pracy – to znaczy ograbi nas z możliwości smakowania wielorakiego sensu życia.
Wydawnictwu Vis-à-vis Etiuda dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
Początkowo nie wydaje się, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Przecież nie można chyba nikomu zabronić wykonywania „pracy twórczej” z pominięciem maszyn, które mogłyby go w tym zastąpić, prawda? Jednak sprawa nie jest aż tak prosta. Przypuśćmy, iż pracujecie osiem godzin dziennie w firmie ubezpieczeniowej; w wolnym czasie macie ochotę wykonać własnoręcznie coś „twórczego”, tak więc postanawiacie zabawić się trochę stolarką – na przykład zrobić stolik. Zauważcie, iż od samego początku przedsięwzięcie to wydaje się cokolwiek naciągane, albowiem zakład meblarski dostarczy Wam znacznie lepszy stolik niż ten, który wykonacie w domowym warsztacie. Gdy jednak zabierzecie się do pracy, daleko Wam do stolarza mebli artystycznych sprzed stu lat, iż już nie wspomnę o Robinsonie Crusoe klecącym na wyspie prymitywne meble. Już bowiem wcześniej większość roboty wykonały za ciebie maszyny. Posługiwanie się narzędziami wymaga jedynie minimalnych umiejętności. Dysponujecie na przykład strugami, które nadadzą odpowiednią formę każdej płaszczyźnie; stolarz sprzed wieku musiałby użyć do tego celu dłuta prostego i wklęsłego, co wymagało naprawdę dobrego oka i dużych zdolności manualnych. Sklepowe deski kupujecie już oheblowane, a nóżki zostały już wytoczone na tokarce. W sklepie z drewnem można choćby nabyć osobno wszystkie części stolika, które trzeba tylko złożyć i wówczas Wasze zajęcie ograniczy się do wbicia kilku kołków i użycia papieru ściernego. A jeżeli dzieje się to wszystko już dziś, to w zdominowanej przez technikę przyszłości zakres tych czynności jeszcze zmaleje, i to niemal do zera. Narzędzia i materiały, dostępne już wtedy, uniemożliwią popełnienie jakiegokolwiek błędu, stąd też wszelkie umiejętności okażą się zbędne. Zrobienie stolika stanie się łatwiejsze i nudniejsze od obrania kartofla. W takich okolicznościach nie ma mowy o jakiejś „kreatywnej pracy”. U każdym razie wszelki kunszt wymagający umiejętności ręki (osiąga się w nim biegłość wyłącznie terminując u mistrza) dawno już zaniknie. Niektóre jej gałęzie już to spotkało za przyczyną maszyn. Odwiedźcie którykolwiek wiejski cmentarzyk przykościelny i spróbujcie znaleźć jakiś artystycznie wyrzeźbiony nagrobek z datą późniejszą niż 1820. Sztuka, a raczej rzemiosło, rzeźbienia w kamieniu wymarła tak doszczętnie, iż nie odrodzi się wcześniej niż za kilka stuleci.
Ktoś mógłby jednak zaprotestować: dlaczego nie możemy zachować maszyn, zachowując jednocześnie i „pracę twórczą”?
Dlaczegóż by nie kultywować anachronizmów jako hobby uprawianego w wolnym czasie? Wiele osób rozważało już taką możliwość: przecież takie postępowanie rozwiązałoby świetnie problemy, jakich przysparzają nam maszyny, czyż nie tak? Obywatel Utopii po powrocie do domu z dwugodzinnej zmiany w zakładzie produkcji konserw pomidorowych, gdzie jego zajęcie ograniczało się do pociągania dźwigni, mógłby przecież z własnej woli zakosztować bardziej prymitywnego życia i zaspokoić swój instynkt twórczy, zajmując się intarsją, glazurowaniem ceramiki czy tkaniem na krosnach. Dlaczego jednak taki pomysł to nonsens — bo też jest nim na pewno?
Ponieważ istnieje reguła — nie zawsze uznawana, choć notorycznie przestrzegana — która mówi, iż jeżeli jest maszyna, jesteśmy zobowiązani z niej korzystać. Nikt przecież nie będzie czerpać wody ze studni, skoro może odkręcić kran.
Działanie tej reguły dobrze widać na przykładzie podróżowania. Każdy, kto korzystał z prymitywnych środków podróży w zacofanym kraju, wie doskonale, iż w zestawieniu ze środkami nowoczesnymi, takimi jak pociąg czy samolot, to jak niebo i ziemia. Nomada, który wędruje piechotą, dosiada wielbłąda lub — w każdym wypadku z górą tobołów – jedzie wózkiem zaprzężonym w woły, naraża się wprawdzie na rozmaite niewygody, ale podróżując w ten sposób przynajmniej autentycznie żyje, podczas gdy dla pasażera pociągu ekspresowego lub luksusowego liniowca czas spędzony na pokładzie jest bezkrólewiem, czymś w rodzaju przejściowej śmierci. A jednak dopóki będzie istniała kolej, po prostu będziemy zmuszeni z niej korzystać — tak jak z samochodu albo samolotu. Przypuśćmy, iż znajduję się czterdzieści mil od Londynu. Gdy zechcę pojechać do miasta, dlaczego nie załaduję bagaży na grzbiet muła i nie wyruszę w podróż piechotą, co zabierze mi dwa dni? Ponieważ skoro co dziesięć minut będą śmigać koło mnie autobusy Green Line, taka wyprawa gwałtownie stałaby się nieznośnie denerwująca i męcząca. Prymitywne sposoby podróżowania mogą dostarczać przyjemności tylko wtedy, kiedy nie ma innego sposobu dotarcia do celu. Nikt nie chce się narażać na niewygody w większym stopniu niż jest to niezbędnie konieczne. Stąd też absurdalność pomysłu, iż obywatele Utopii mogliby zbawić swoje dusze uprawiając intarsję. W świecie, w którym powszechnie funkcjonują maszyny, wszystko prędzej czy później będzie wykonywane przez nie, ot co! Rozmyślne powracanie do prymitywnych metod, używanie archaicznych narzędzi, stwarzanie z premedytacją jakichś małych bzdurnych przeszkód i trudności byłoby doprawdy i dyletanctwem, pretensjonalną pseudosztuką i pseudorzemiosłem. Przypominałoby to zasiadanie do uroczystego obiadu, przy czym zastawa byłaby z nieobrobionego kamienia. Powrót do manualnego rzemiosła w epoce maszyn i techniki to powrót to „Ye Oide Tea Shoppe”[95] albo willi wzniesionej współcześnie w stylu pseudoelżbietańskim, z fałszywymi belkami „z epoki” przytwierdzonymi do ścian.
Postęp techniczny tłumi zatem naturalną ludzką potrzebę podejmowania wysiłku oraz tworzenia. Powoduje on, iż działania wymagające sprawnego oka i ręki stają się niepotrzebne, a choćby je uniemożliwia.
Apostołowie „postępu” niejednokrotnie utrzymują, iż przecież nie ma to żadnego znaczenia, wszelako można zwykle przyprzeć ich do muru, wskazując, jak przerażająco daleko mógłby zajść ów proces. Po co na przykład w ogóle używać rąk — bodaj do trzymania chusteczki, w którą wycieramy nos, albo do ostrzenia ołówka? Moglibyśmy przecież umocować sobie na barkach jakieś służące tym i podobnym czynnościom urządzenie z metalu i gumy, a ręce z upływem pokoleń zredukowałyby się wtedy do obciągniętych skórą kikutów. A potem podobnym zmianom mogłyby ulec inne jeszcze narządy wraz z zanikiem umiejętności. Naprawdę nie ma powodu, żeby człowiek nie poprzestał jedynie na jedzeniu, piciu, spaniu, oddychaniu i rozmnażaniu się; wszystko inne wykonywałyby zań maszyny. A zatem logicznym następstwem postępu technicznego jest zredukowanie człowieka do czegoś, co przypominałoby mózg zamknięty we flaszce. Oto i cel, do którego zresztą już w tej chwili zmierzamy, choć, ma się rozumieć, bezwiednie, podobnie jak ktoś, kto wypija codziennie butelkę whisky, ale przecież nie czyni tego po to, żeby zachorować na marskość wątroby. Ukrytym celem „postępu” właściwie nie jest ów mózg we flaszce, ale jakaś straszliwa, nieludzka wprost miękkość i bezsilność. No i na nieszczęście słowa „postęp” i „socjalizm” tworzą w powszechnej świadomości nierozłączną parę. Ktoś, kto jest wrogiem maszyn, jest automatycznie wrogiem socjalizmu; zaś socjalista popiera technicyzację, racjonalizację i modernizację — czy też przynajmniej uważa, iż powinien im sprzyjać. Na przykład bardzo niedawno jeden z prominentnych działaczy Independent Labour Party zwierzył mi się cokolwiek melancholijnie, jakby z poczuciem winy w głosie (a zabrzmiało to tak, jakby mówił coś niemal niewłaściwego), iż „lubi konie”. Konie, widzicie, należą do minionej rolniczej przeszłości, a każdy sentyment dla przeszłości trąci nieco herezją. Sądzę, iż na dobrą sprawę nie musi tak być, ale bezsprzecznie jest to faktem. Zaś fakt ów, sam w sobie, wystarczająco jasno wyłuszcza, dlaczego uczciwe umysły dzieli od socjalizmu tak wielki dystans.
W poprzednim pokoleniu każdy inteligentny człowiek był poniekąd rewolucjonistą; dziś należałoby raczej powiedzieć, iż jest on rewolucjonistą. W tym kontekście warto porównać powieść The Sleeper Awakes z Nowym wspaniałym światem Aldousa Huxleya, który powstał trzydzieści lat później. Każdy ten utwór jest pesymistyczną utopią, wizją raju kołtuna, w którym urzeczywistniają się wszystkie sny i marzenia „postępowców”. jeżeli brać po uwagę wyłącznie ich konstrukcję myślową, to uważam, iż pierwsza powieść zdecydowanie góruje nad drugą, jednak jej poważną wadą jest nagromadzenie sprzeczności, albowiem dla Wellsa, tego arcykapłana „postępu”, niemożliwością jest przekonywająco atakować ów „postęp”. Z kart jego utworu wyziera połyskliwy, osobliwie złowieszczy obraz świata, w którym klasy uprzywilejowane pławią się w płytkim, tchórzliwym hedonizmie, podczas gdy robotnicy, żyjący w całkowitym zniewoleniu oraz ignorancji, harują niczym plemię troglodytów w podziemnych jaskiniach. Poddawszy głębszej refleksji koncepcję autora — rozwiniętą jeszcze bardziej w znakomitej noweli ze zbioru Stones of Space and Time — widzimy pewną niekonsekwencję.
Dlaczego bowiem w perfekcyjnie stechnicyzowanym świecie Wellsa robotnicy pracują jeszcze ciężej niż obecnie? Przecież maszyna ma przede wszystkim ująć ludziom pracy, nie zaś jej dodawać.
W świecie maszyn robotnicy mogą być zniewoleni, podle traktowani, a choćby niedożywieni, na pewno jednak nie skazywano by ich na nieustanną fizyczną harówkę, bo jeżeli tak — to jakaż miałaby być rola maszyn? Albo wykonują pracę za ludzi, albo jest ona wyłącznie ludzką powinnością — jedno wyklucza drugie. Te zastępy harujących w podziemiach robotników przyodzianych w granatowe mundury i mówiących prymitywnym, półludzkim językiem, są wyłącznic po to, żeby czytelnikowi „ciarki przechodziły po grzbiecie”. Wells sugeruje, iż „postęp” mógłby przynieść niedobre skutki, jednak jedynym złem, jakie zauważa, jest nierówność społeczna — jedna klasa gnębi, przywłaszcza sobie bogactwo, uzurpuje władzę i uciska inną, jak się wydaje wyłącznie z czystej złośliwości. Należałoby wprowadzić doprawdy niewielkie zmiany, zdaje się sugerować, zmieść z piedestału klasą uprzywilejowaną — zlikwidować światowy kapitalizm i wprowadzić socjalizm — a wszystko będzie dobrze. Cywilizacja techniczna nie przestanie wprawdzie istnieć, ale jej wytwory będą rozdzielane sprawiedliwie. Wells obawia się jednak przyznać, iż to sama maszyna może być wrogiem. Toteż, w swoich bardziej charakterystycznych utopiach (The Dream, Ludzie jak bogowie — i tak dalej), powraca do optymizmu oraz wizji ludzkości „wyzwolonej” przez maszyny; ludzkości, która stała się oświeconą klasą plażowiczów, dyskutujących wyłącznie o tym, jak to stoją teraz wyżej od swoich przodków. Nowy wspaniały świat należy do późniejszych czasów i do pokolenia, które przejrzało oszukaństwo „postępu”. Powieść ta, choć zawiera sprzeczności (najbardziej jaskrawą wytknął John Strachey w The Coming Struggle for Power), zapada jednak w pamięć jako atak na typowo „pasibrzuchowski” rodzaj perfekcjonizmu. Uwzględniając przesadę adekwatną karykaturze, wyraża ona najpewniej stosunek większości inteligentnych ludzi do cywilizacji maszyn.
Wrogość jednostki wrażliwej, odczuwana dziś do maszyny, jest poniekąd irracjonalna, zważywszy na oczywisty fakt, iż maszyny są stałym elementem naszego świata i rzeczywistości. o ile jednak rozumieć ową wrogość jako postawę umysłową, naprawdę wiele świadczy na jej korzyść. Maszynę trzeba zaakceptować, jednak należałoby to zrobić w taki sposób, jak akceptuje się lekarstwo — czyli z rezerwą i z pewną podejrzliwością.
Maszyna, podobnie jak lek, jest pożyteczna, niebezpieczna i uzależnia. Im częściej jej używamy, tym jej wpływ jest silniejszy. Wystarczy się rozejrzeć, by zrozumieć, jak fatalnie gwałtownie maszyna podporządkowuje nas sobie.
[95] Nazwa ta (dosł. „Staroświecka herbaciarnia”) odpowiada naszym pretensjonalnym nazwom (pisanym równie pretensjonalną, podrabianą staropolszczyzną) lokali gastronomicznych (lub potraw w ich jadłospisach), rzekomo nawiązujących do jakiejś tradycji albo dawnego zwyczaju (przyp. tłum.).








