GDY URZĘDNICZKA PRZEPOCZWARZA SIĘ W BIURWĘ

polskawolna.pl 1 rok temu
Przykład widocznej na zdjęciu Agaty Lewandowskiej, kierownik Referatu ds. Zarządzania Ruchem w gdańskim Urzędzie Miejskim dowidzi wymownie, iż nie ma takiego idiotyzmu, którego nie jest w stanie wyartykułować urzędniczka zafascynowana swoją władzą nad obywatelem, czyli – mówiąc potocznie – typowa biurwa.
Fot. domena publiczna

Charakterystyczną specjalnością POPiS-owej hołoty władającej niepodzielnie od blisko dwudziestu lat każdym stopniem władzy w III/IV RP (od gminnej po centralną) jest „pochylanie się” nad problemami szeregowych obywateli, zwłaszcza matek z dziećmi, emerytów i osób niepełnosprawnych, oczywiście w celu ich niezwłocznego oraz pomyślnego rozwiązania.

Tak się jakoś dziwnie składa, iż władza najniżej „pochyla się” tam, gdzie przy okazji może uszczknąć coś dla siebie i swoich znajomych. Stąd choćby podjazdy do urzędów dla wózków inwalidzkich bądź dziecięcych lśnią barierami i poręczami wykonanymi nie ze zwykłej stali ale z – niemal pięciokrotnie droższej – stali nierdzewnej. Powód tej „hojności” jest prosty. Kilkukrotnie wyższe staje się także standardowe 10 proc. łapówki od wykonawcy inwestycji, często płacącego jeszcze ekstra dodatek za wygranie ustawionego przetargu.

Cóż dopiero mówić o placówkach w rodzaju domów opieki społecznej, gdzie koszty budowy idą w miliony złotych, a po ich zakończeniu urzędniczym decydentom oprócz „dowodów wdzięczności” od wykonawcy pozostaje jeszcze przywilej obsadzania wszystkich nowych stanowisk – od dyrektorskiego po przypisane dla sprzątaczek i dozorców. Wprawdzie często okazuje się, iż personel dobrany wedle swojskiego klucza traktuje swoich podopiecznych gorzej niż doświadczają tego podopieczni schronisk dla zwierząt ale któż powiedział, iż dobro człowieka schorowanego lub zniedołężniałego musi być ważniejsze od dobra jego opiekunów z nadania władzy państwowej lub samorządowej?

Jeszcze większa swoboda i dowolność urzędniczych poczynań daje się zauważyć tam, gdzie nie ma co liczyć na umoczenie ryja w melasie (czytaj: zainkasowanie prowizji od zlecenia), natomiast „pochylenie się” nad potrzebami obywatela wymaga trudu wynagradzanego tylko samą pensją. Wymownie przekonałem się o tym na własnej skórze, co znacznie ułatwia dziennikarską dokumentację zdarzeń.

Otóż kilka lat temu, gdy z dnia na dzień po 47 latach pracy zawodowej przerwanej tylko na czas służby w Marynarce Wojennej, stałem się „stypendystą ZUS” postanowiłem, iż nie będę dzielił losów typowego emeryta śledzącego z zapartym tchem losy bohaterów durnowatych seriali telewizyjnych bądź udającego się co kilka tygodni z butelką moczu do najbliższego laboratorium, a następnie do lekarza pierwszego konfliktu. Wybrałem kontynuowanie aktywności zawodowej choć uwzględnieniem oczywistych ograniczeń wiekowych i zdrowotnych. Te ostatnie potwierdzone są formalnie orzeczeniem o niepełnosprawności II stopnia z uwagi na dysfunkcję narządów ruchu.

Znalazłem sposób na swobodne poruszanie się po Polsce bez katowania organizmu. Okazał się nim używany kamper wyposażony zarówno w miejsce leżące umożliwiające częsty odpoczynek podczas podróży, jak i w pełny węzeł sanitarny z toaletą i prysznicem. Zapłaciłem za niego równowartość auta osobowego z najniższej półki, np. Dacii Sandero. Atrakcyjność ceny wynikała nie tylko z leciwego wieku pojazdu oraz terminu jego zakupu (jeszcze przed tzw. pandemią) ale przede wszystkim z faktu, iż był to samochód o DMC znacznie przekraczającej 3,5 tony czyli dla kierowców z prawem jazdy kategorii C. Takowe akurat posiadam, więc skorzystałem z okazji.

Początkowo nie było także problemu z postojem kampera o wymiarach zbliżonych do samochodu ciężarowego (długość – 7,5 m, szerokość – 2,2 m, wysokość – 3,1 m) na parkingu wybudowanym przed ponad 20 laty ze środków naszej niewielkiej, liczącej ledwie siedmiu członków, spółdzielni mieszkaniowej. Ustaliliśmy, iż kamper będzie stał w miejscu nie utrudniającym parkowania „osobówek”, a także pozwalającym na łatwe zawracanie samochodów służb komunalnych odbierających śmieci czy odśnieżających jezdnię.

Ta idylla nie trwała jednak zbyt długo. Znalazł się cwaniak z sąsiedniej ulicy, który najpierw wybił furtkę ze swojego ogródka na wykonany przez nas parking, a następnie zaczął stawiać swój samochód tuż obok niej, w miejscu zwyczajowo zarezerwowanym dla kampera. Pewne usprawiedliwienie dla tupetu cwaniaka stanowi fakt, iż jest to emerytowany klawisz wysokiej rangi z Aresztu Śledczego w Gdańsku, z licznymi koneksjami wśród sobie podobnych funkcjonariuszy w mieście.

Ponieważ wersja ze stawianiem kampera na wysokości moje posesji poważnie utrudniała przejazd samochodów o podobnych gabarytach (od kurierskich do komunalnych) postanowiłem sięgnąć po uprawnienia przyznane ustawowo osobom niepełnosprawnym w postaci dostępu do specjalnego miejsca parkingowego o wymiarach nie mniejszych niż 3,6 na 5,0 m. Wskazanie jego lokalizacji oraz przepisowe oznakowanie (m.in. kolorem niebieskim) zakończyłoby definitywnie problem. Tak przynajmniej uważałem.

Podbudowany powyższym przeświadczeniem i uzbrojony w argumenty zarówno prawne (patrz: § 21.1 Rozporządzenia Ministra Infrastruktury z 12 kwietnia 2002 określający zasady wyznaczania oraz wymagania techniczne dla miejsc postojowych dla osób niepełnosprawnych), jak i racjonalne (eliminacja utrudnień w przejeździe samochodów ciężarowych po naszej uliczce), 9 sierpnia br. złożyłem pismo do dyrektora Gdańskiego Zarządu Dróg i Zieleni z prośbą o oznakowanie i udostępnienie ww. miejsca. Do pisma dołączyłem zdjęcie kampera we wskazanym przeze mnie miejscu, oddające dodatkowo jego wielkość w zestawieniu z wielkością stojącego obok samochodu osobowego. Byłem święcie przekonany, iż realizacja tej prośby pójdzie jak z płatka. Rzadko bowiem spotkać się można z obywatelską prośbą, która uwzględnia dodatkowo korzyść dla miasta, w tym wypadku – pracujących na jego rzecz służb komunalnych.

Na odpowiedź czekałem do 30 sierpnia br. Przyszła jednak nie z GZDiZ ale z przejmującego jego kompetencje w zakresie zarządzania ruchem Wydziału Gospodarki Komunalnej Urzędu Miejskiego w Gdańsku.

Odpowiedź była negatywna i z takim oto uzasadnieniem:

Informujemy, iż po szczegółowej analizie sprawy oraz konsultacji z Komisją ds. Bezpieczeństwa i Organizacji Ruchu Drogowego, w skład której wchodzą przedstawiciele Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Miejskiej Policji, Straży Miejskiej, Zarządu Transportu Miejskiego, Gdańskiego Zarządu Dróg i Zieleni oraz Referatu ds. Zarządzania Ruchem oraz ze względu na rodzaj zabudowy ul. (tu pada nazwa ulicy przy której mieszkam – przyp. H. Jez.) nie jest możliwe wyznaczenie ogólnodostępnego miejsca zastrzeżonego postoju dla osób niepełnosprawnych w lokalizacji umożliwiającej spełnienie warunków formalnych, zawartych w rozporządzeniu Ministra Infrastruktury z dnia 3 lipca 2003 r. w sprawie szczegółowych warunków technicznych dla znaków i sygnałów drogowych oraz urządzeń bezpieczeństwa ruchu drogowego i warunków ich umieszczenia na drogach…”

Z całym szacunkiem do kompetencji oraz inteligencji przedstawicieli wymienionych wyżej instytucji (zwłaszcza Policji i Straży Miejskiej) ale ani we wskazanym rozporządzeniu ministra infrastruktury, ani w przypisanych do niego załącznikach nie znalazłem jakiejkolwiek wzmianki potwierdzającej niemożność wyznaczenia miejsca postoju dla pojazdów należących do osób niepełnosprawnych.

Odebrałbym jednak powyższe uzasadnienie negatywnej decyzji tylko jako kolejny przykład typowego urzędniczego bełkotu mającego uzasadnić przemożną niechęć do „pochylania się” nad potrzebą obywatela, która generuje czynności bardziej pracochłonne niż standardowa – wykonana metodą „kopiuj, wklej” – odmowa, gdyby nie treść ostatniego akapitu pisma. Brzmi ona następująco:

Jednocześnie nadmieniamy, iż możliwe jest parkowanie z wykorzystaniem wjazdu do garażu na Pana posesję. Natomiast, o ile inne pojazdy zostaną zaparkowane w sposób utrudniający Panu swobodne wejście czy wyjście bądź wjazd lub wyjazd z posesji należy powiadomić służby porządkowe w celu podjęcia odpowiednich działań.”

Całe pismo – włącznie z powyższym fragmentem – jest dziełem Agaty Lewandowskiej, kierowniczki Referatu ds. Zarządzania Ruchem w ww. Wydziale Gospodarki Komunalnej UM w Gdańsku. Rozmawiałem z tą Panią. Dowiedziałem się, iż jest magistrem inżynierem po Politechnice Gdańskiej. Potwierdziła również dokładne zapoznanie się z treścią mojego pisma i załączonymi zdjęciami oraz osobisty udział w wizji lokalnej na mojej uliczce i zamykającym ją parkingu samochodowym. Niestety, jednej rzeczy nie umiała mi wytłumaczyć; w jaki sposób miałbym zaparkować kampera na wjeździe do swojego garażu.

Szkoda, gdyż ja też nie potrafię sformułować racjonalnej odpowiedzi na to pytanie. Wjazd do mojego garażu ograniczony jest wąską jezdnią oraz zamykającym ją z drugiej strony betonowym murem o wysokości ponad 2 metrów. Wydaje mi się, iż posiadanie samochodowej „jedynki”, czyli prawa jazdy kat. A, B, B+E, C, C+E, D, D+E oraz bezkolizyjne pokonanie ponad półtora miliona kilometrów setkami samochodów testowanych i swoich daje mi prawo uważać się za kierowcę o umiejętnościach cokolwiek wyższych niż przeciętne. A jednak każdorazowy wjazd do garażu samochodem osobowym o długości 5 m, szerokości 1,9 m oraz wysokości 1,45 m zmusza mnie do kilkukrotnego cofania i ruszania do przodu, aby zmieścić się w szerokości podjazdu ograniczonego murkami oporowymi oraz do maksymalnej koncentracji w celu zachowania ledwie 2-centymetrowej odległości między lusterkami i krawędziami bramy garażowej.

Tymczasem magister inżynier A. Lewandowska uważa, iż dałaby sobie radę w takiej sytuacji choćby z pojazdem dłuższym o – uwaga! – 2,5 metra, szerszym o 0,3 metra oraz wyższym o 1,2 metra. Można by zapytać: aż taka głupia, czy o drogę pyta?

Stawiam na odpowiedź pierwszą. I nie jest dla mnie żadnym usprawiedliwieniem, iż A. Lewandowska to absolwentka Politechniki Gdańskiej po 1989 roku, gdy na tej uczelni powstał wydział nauk sowieckich, nazwany Wydziałem Zarządzania i Ekonomii w którego misji zawarto m.in. kształcenie „w duchu współpracy i tolerancji”.

Niżej podpisany, jako absolwent Wydziału Elektroniki Politechniki Gdańskiej z 1979 roku jakoś tej tolerancji wobec oczywistej głupoty A. Lewandowskiej wzbudzić w sobie nie potrafi. Gorzej, nie waha się przed określeniem ww. urzędniczki mianem prymitywnej biurwy.

Mimo to, a może właśnie dlatego, wróżę jej wielką karierę w gdańskim magistracie. Dlaczego? Ponieważ z naszej bezpośredniej rozmowy wynikało, iż wie z kim rozmawia i musiała mieć świadomość, iż jej głupoty nie pozostawię bez reakcji. prawdopodobnie liczyła na nią bardzo zakładając, iż przypodoba się swoim przełożonym, zainteresowanym pozyskiwaniem dla realizacji ich celów użytecznych idiotów z wykształceniem formalnie wartościowszym niż uzyskane w wojewódzkich szkołach marksizmu-leninizmu zwanych oficjalnie akademiami i uniwersytetami.

Tekst i zdjęcia:
Henryk Jezierski
(14.11.2023)

P.S.

Powodowany ciekawością połączoną z chęcią sprawdzenia na ile kretyńska propozycja mgr. inż. A. Lewandowskiej możliwa byłaby do zrealizowania metodami innymi niż standardowy wjazd samochodu, zastosowałem symulację z użyciem śmigłowca. Otóż pilot o mistrzowskich umiejętnościach wprawdzie byłby w stanie „wkomponować” kampera w podjazd do garażu precyzyjnym manewrem z powietrza ale samochód ze względu na swoją długość musiałby zająć ponad połowę szerokości uliczki, pozostawiając przejeżdżającym pojazdom nie więcej niż 2 m. Jestem przekonany, iż wówczas biurwa z gdańskiego magistratu w trybie awaryjnym zorganizowałaby interwencję policji oskarżając mnie o blokowanie przejazdu samochodom większym od osobowych, zwłaszcza należącym do służb komunalnych. I na nic zdałoby się tłumaczenie, iż ja tylko postąpiłem zgodnie z jej pisemną radą…

H. Jez.

Idź do oryginalnego materiału