Afera Watergate miała wielu bohaterów, w tym także tych dzisiaj nieco zapomnianych, których roli nie można jednak bagatelizować. „Gaslit” wyciąga ich na pierwszy plan i dobrze na tym wychodzi.
Patrząc na listę serialowych premier początków maja, można by pomyśleć, iż główną konkurencję dla majówkowego grilla ma w tym roku stanowić afera Watergate. Zestawienie to dość dziwne, ale trudno od niego uciec, skoro ledwie dzień po debiucie „Hydraulików z Białego Domu” na HBO, otrzymujemy kolejny serial osadzony w tym samym temacie, w którym powtarza się choćby część bohaterów. „Gaslit” pojawia się wprawdzie na CANAL+ z dużym opóźnieniem, bo niemal równo rok po amerykańskiej premierze, ale i tak na usta ciśnie się pytanie – przypadek?
Gaslit, czyli afera Watergate w gwiazdorskiej obsadzie
Pewnie nie, ale mniejsza z tym. Znacznie bardziej interesujący jest fakt, iż obydwie produkcje okazują się mieć dość podobne podejście do słynnego politycznego skandalu, wybierając nie do końca poważny sposób jego przedstawienia. O ile jednak „Hydraulicy z Białego Domu” idą w jawną satyrę, w przypadku „Gaslit” jest ona tylko jednym z kilku elementów większej całości, składając się na historię, w której nie brakuje ani dramatu, ani komedii.
Głównych bohaterów jest tu w gruncie rzeczy kilku, ale fabularnymi ramami opartej na podcaście „Slow Burn” i rozgrywającej się w okolicach roku 1972 opowieści są burzliwe losy małżeństwa Marthy i Johna Mitchellów (nominowana za tę rolę do Złotego Globu Julia Roberts i nierozpoznawalny pod charakteryzacją Sean Penn). Pary, o której było wówczas głośno z jednej strony ze względu na pozycję Johna jako prokuratora generalnego i szefa kampanii wyborczej Nixona, a z drugiej z uwagi na medialną osobowość Marthy. Jej insiderska wiedza zaczerpnięta wprost od waszyngtońskich elit oraz bezkompromisowość w publicznych wypowiedziach były bowiem prawdziwym utrapieniem dla męża i całej Partii Republikańskiej, w dużym stopniu przyczyniając się do tego, iż afery Watergate nie dało się zamieść pod dywan.
Na tej dwójce się jednak nie kończy, bo „Gaslit” ma znacznie więcej bohaterów. Poczynając od pracującego w Białym Domu młodego i aż nazbyt ambitnego prawnika Johna Deana (Dan Stevens, „Downton Abbey”) oraz jego żywiącej zupełnie inne przekonania od męża żony Mo (Betty Gilpin, „Pani Davis”), przez lojalnego i szalenie gorliwego żołnierza prezydenta G. Gordona Liddy’ego (Shea Whigham, „Perry Mason”), po cały tłum mniej czy bardziej świadomie zamieszanych w aferę urzędników, agentów FBI czy cywilów (w ogromnej obsadzie znajdują się jeszcze m.in. Hamish Linklater, Allison Tolman, Chris Messina czy Patton Oswalt). Wątki ich wszystkich tworzą naprawdę udaną fabularną mieszankę – tym bardziej intrygującą, iż nigdy nie możemy być do końca pewni, na co akurat w niej trafimy.
Gaslit to szalony miks powagi, humoru i sensacji
To natomiast warto docenić tym bardziej, iż oparte na faktach fabuły raczej rzadko pozwalają sobie na zwolnienie hamulca i zafundowanie widzom porcji zwykłego funu. „Gaslit” nie ma z tym żadnego problemu, potrafiąc zarazem gładko wrócić po tym na poważniejsze tory i gwałtownie zareagować na zmieniające się tonacje. Twórca serialu, Robbie Pickering (scenarzysta „Mr. Robot”, którego twórca, Sam Esmail, jest jednym z producentów „Gaslit”), wraz z reżyserem Mattem Rossem („Captain Fantastic”) znaleźli sposób na to, żeby utrzymać historię w ryzach, nie popadając przy tym ani w przesadną śmieszność, ani w zbytnie zadufanie.
Taka zdrowa równowaga wychodzi produkcji na dobre, utrzymując uwagę widza na tym samym poziomie przez wszystkie osiem odcinków, w trakcie których pozornie łatwo mogłoby być o znużenie. Tu absolutnie nie ma o nim mowy również dlatego, iż żaden wątek nie dominuje nad innymi, dzięki czemu możemy liczyć na urozmaiconą zabawę, w której nie ma czasu w nudę.
A to oglądamy, jak małżeństwo Mitchellów radzi sobie z kolejnymi wystąpieniami Marthy. A to śledzimy poczynania bandy idiotów pod przywództwem Liddy’ego. A to zastanawiamy się, czy głęboko skryta moralność Deana wygra starcie z jego bojaźliwością i megalomaństwem. Nie dość więc, iż dzieje się dużo, to jeszcze jest w tym życie, a motywacje i emocje poszczególnych postaci są równie ciekawe, co oni sami.
Jasne, można się przyczepić, iż twórcy próbują czasami chwycić zbyt wiele srok za ogon, przez co niektóre z pobocznych wątków (np. historia ochroniarza kompleksu Watergate Franka Willsa) są poprowadzone po łebkach, a całość jest nieco za długa. Ma ona jednak tak równe tempo i jest na tyle urozmaicona, iż łatwiej wybaczyć serialowi drobne słabości, zrzucając je na karb ogólnej liczby atrakcji. Przy takiej ich mnogości po prostu nie zwraca się większej uwagi na niedoskonałości, bo są one wliczone w koszty.
Gaslit jest pełne znakomitych kreacji aktorskich
„Gaslit” działa jednak nie tylko na poziomie scenariusza i konstrukcji fabularnej. Ogromną rolę w powodzeniu produkcji odgrywają wykonawcy, choćby w najbardziej skrajnych przypadkach potrafiący wydobyć ze swoich bohaterów coś ludzkiego. Weźmy choćby tak groteskową postać, jak G. Gordon Liddy, którego skryty za imponującymi wąsiskami Shea Whigham mógłby łatwo sprowadzić do karykatury. Zamiast tego tylko z nią flirtuje, znajdując w obłąkańczo oddanym misji mężczyźnie coś wrażliwego i na swój sposób godnego współczucia, choć już nie usprawiedliwienia.
Najbardziej ekstremalny z tutejszych przykładów nie jest oczywiście jedynym godnym pochwały. Ba, na te zasłużyli praktycznie wszyscy, błyszcząc zarówno w pojedynkę, jak i w duetach, czyniąc bardzo trudnym wybór ulubionej ekranowej pary. Relacja Mitchellów jest nieco bardziej skomplikowana, mniej oczywista i jednoznaczna, ale wcale nie mniej szczera od tej, jaką mają Deanowie. Zarówno wtedy, gdy Martha lśni w świetle reflektorów, a John kryje się w papierosowym dymie swojego biura, jak i gdy obydwoje przebywają w zaciszu domowych ścian, Roberts i Penn są bowiem w swoich rolach wiarygodni (duży szacunek zwłaszcza dla niego, iż nie dał się przygnieść masce i kostiumowi), świetnie portretując ludzi będących jednocześnie swoimi największymi przyjaciółmi i wrogami.
W zestawieniu z nimi John i Mo Deanowie wydają się znacznie bardziej zwyczajni, choć na uprzywilejowanej pozycji stawia ich fakt, iż mamy możliwość oglądania rozwoju ich związku od samego początku. I trzeba przyznać, iż jest to czysta przyjemność, bo dynamika oraz przepychanki między mającą lewicowe poglądy stewardessą i robiącym fatalne pierwsze wrażenie prawnikiem, którego dom zdobi neonowy napis „F*ck communism”, są absolutnie cudowne. Znów, trudno odmówić tej relacji szczerości, choćby jeżeli wielokrotnie można odnieść wrażenie, iż samych siebie tych dwoje oszukuje niemal nieustannie.
Gaslit – czy warto oglądać serial ekipy Mr. Robot?
Nie da się tego natomiast powiedzieć o serialu, który przedstawiając historię afery Watergate z tej niekoniecznie znanej z najgłośniejszych przekazów perspektywy, jest wobec widzów w pełni uczciwy. Gdy ma być zabawnie, jest zabawnie, gdy ma być dramatycznie, jest dramatycznie. Nie ma tu sprowadzania wszystkiego do wspólnego mianownika czy fałszowania rzeczywistości w celu sprawniejszego poprowadzenia narracji. Jest za to opowieść, która choćby obdarta z całej warstwy fabularnej, będzie wciąż u swoich podstaw prawdziwa.
I na tym właśnie polega największa siła „Gaslit”, iż biorąc się z wyjątkowo ponurym kawałkiem amerykańskiej historii za bary, nie tylko wyszedł z tego starcia obronną ręką, ale też zdołał przekazać pewne uniwersalne i bolesne prawdy, które tak jak były aktualne 50 lat temu, tak są dzisiaj. Niezależnie od kraju, afery, czy biorących w niej udziału polityków i innych publicznych person. Ostateczny wniosek może więc być gorzki i sprowadzać się do tego, iż nie uczymy się na błędach. Ale można też postawić sprawę inaczej: koniec końców prawda ma znaczenie i zawsze warto się nią przejmować. Co więcej, czasem można się przy tym naprawdę dobrze bawić.