Jeśli interesujecie się amerykańską historią, a na dodatek jeszcze uwielbiacie Michaela Douglasa, „Franklin” to coś dla was. A co z resztą widzów? Czy warto oglądać serial Apple TV+, nie będąc fanatykiem produkcji kostiumowych?
Apple TV+ tej wiosny szaleje z serialami bardziej niż którakolwiek platforma – niemal co tydzień dostajemy atrakcyjną nowość wypakowaną znanymi nazwiskami. I jak to zwykle przy takiej ilości produkcji bywa, na jedno dzieło wybitne przypada kilka seriali, których do niczego nie potrzebujemy, choćby jeżeli spełniają pewne standardy jakości.
Jak już pewnie się domyślacie po tym wstępie, fanką debiutującego dzisiaj miniserialu „Franklin” (całość liczy osiem godzinnych odcinków, widziałam przedpremierowo wszystkie) nie zostałam, i to mimo iż amerykańska historia znajduje się całkiem wysoko na mojej liście zainteresowań. Choć spodziewam się, iż znajdzie się grupa osób, do której dokładnie taka forma trafi, a to, co dla mnie jest wadą, uznają za zalety.
Franklin – o czym jest serial historyczny Apple TV+?
Gwoli wyjaśnienia, produkcja Apple TV+ skupia się na Benjaminie Franklinie (Michael Douglas, „The Kominsky Method”), ale nie jest to klasyczny biopic. To fabularyzowana – często bardzo mocno – opowieść o ośmiu latach, które ten najbarwniejszy chyba z amerykańskich ojców założycieli spędził we Francji, starając się zapewnić wszelkimi metodami poparcie Francji w wojnie mieszkańców kolonii za oceanem z Wielką Brytanią. „Franklin” łączy fakty historyczne z fikcją, poświęcając wiele miejsca prywatnemu życiu swojego bohatera, jego dziwactwom, zamiłowaniom itp., itd.
Jako iż o tym, jak Franklin korzystał z życia, chodziły różne legendy – podobno był nie tylko wytrawnym dyplomatą i mistrzem szachów, ale też libertynem, i miał armię kochanek, a jedną z nich mogła być choćby francuska królowa – twórcy serialu, Kirk Ellis („John Adams”) i Howard Korder („Zakazane imperium”) oraz reżyser Tim Van Patten („Zakazane imperium”, „Rodzina Soprano”), chętnie po nie sięgają, do tego stopnia, iż czasem nie jest się pewnym, czy to jeszcze opowieść o mniej znanym aspekcie amerykańskiej wojny o niepodległość, czy już „Plotkara” w XVIII-wiecznej Francji. A jednak, pomimo częstego zwracania się ku takim frywolnościom, „Franklin” wypada zaskakująco poprawnie, grzecznie i po prostu nudno. Zwłaszcza w wątkach miłosnych.
Absolutnie nie ma mowy o pójściu na całość. Są flirty, romanse, sugestie, iż coś tam wydarzyło się w sypialni, ale serial w żadnym momencie nie przekracza granicy, poza którą Benjamin Franklin przestałby być nieco ekscentrycznym, ale bardziej jednak ikonicznym bohaterem narodowym, a widzowie zaczęliby zadawać sobie i Google’owi różne niewygodne pytania – nie tylko o francuską królową (nie, Franklin raczej się z nią nie przespał), ale też o jego relację z Johnem Adamsem, w serialu sprowadzającą się do docinków i podkładania sobie nawzajem kłód pod nogi przy każdej możliwej okazji.
Franklin – Michael Douglas i dyplomatyczne gierki
Nie zapominając o frywolnej stronie całego przedsięwzięcia, „Franklin” zdecydowanie bardziej skupia się jednak na innych wątkach, przede wszystkim na polityce i dyplomacji. Kiedy Benjamin Franklin przybył do Francji pod koniec 1776 roku, jego nazwisko było tam dobrze kojarzone, nie tylko z jego licznymi publikacjami, ale też z wynalazkiem elektryczności. Dyplomata, publicysta, wielki erudyta, wynalazca – wszyscy chcieli go zobaczyć, ale niekoniecznie rzucili się od razu mu pomagać. Wręcz przeciwnie, modnie upudrowani francuscy arystokraci podśmiewali się mniej i bardziej otwarcie z jego nieokrzesanego stylu bycia i ubierania, a król i jego ministrowie bynajmniej nie dali mu od razu wsparcia wojskowego, politycznego ani finansowego.
Jego misja – kluczowa dla rodzących się Stanów Zjednoczonych, które bez pomocy Francuzów by nie powstały – to lata żmudnego proszenia, dyplomatycznych gierek i rozgrywania licznych partii szachów w kraju bardzo dla niego obcym pod każdym względem. To, co serial stara się pokazać, to z jednej strony mistrzostwo, z jakim Franklin wszystkich koniec końców porozgrywał, a z drugiej to, jak bardzo ludzkim był przy tym człowiekiem. Skojarzenia z „Obławą„, serialem o zabójstwie prezydenta Lincolna, na pewno nie są nie na miejscu, ale tam, gdzie „Obława” błyszczy, na bazie faktów historycznych tworząc bardzo emocjonalny dramat i wciągający thriller, „Franklin” zwyczajnie zawodzi, ostatecznie stając się przydługą lekcją historii.
Oprócz dyplomacji serial poświęca dużo miejsca relacji Franklina z nastoletnim wnukiem, Williamem Temple’em (Noah Jupe, „Od nowa”), który choćby dostaje własny, rozbudowany wątek. I znów, o ile pokazywanie tej dwójki razem sprzyja prezentowaniu ludzkiej strony człowieka, który jest amerykańską ikoną, a chemia między aktorami jest świetna, o tyle perypetie Temple’a specjalnie mnie nie ekscytowały. Przynajmniej dopóki u jego boku nie pojawiał się markiz de Lafayette (Théodore Pellerin, „Jak zostać Bogiem na Florydzie”), jedna z ciekawszych figur po francuskiej stronie. Z Francuzów wart wspomnienia pozostało przede wszystkim hrabia de Vergennes (Thibault de Montalembert, „Heartstopper”), z kolei po amerykańskiej stronie wyśmienite momenty ma Eddie Marsan („Ray Donovan”) jako John Adams, którego skomplikowana, wyboista, a może i ognista relacja z Franklinem staje się ozdobą drugiej części sezonu.
Franklin – czy warto oglądać miniserial Apple TV+?
Choć „Franklin” miewa swoje momenty, a patrzenie na Douglasa w tej roli to czysta przyjemność, serial, oparty na książce „A Great Improvisation: Franklin, France, and the Birth of America” autorstwa Stacy Schiff, wypada koniec końców bardzo przeciętnie. choćby magnetyczny Douglas, mający w sobie dość energii, by ożywić serial, nie jest w stanie sprawić, żeby całość działała, stając się czymś więcej niż pięknie nakręconym wykładem z historii. Portret Franklina jako słynnego libertyna wypada dość poprawnie, a politycznym intrygom daleko jest do tego, co oglądamy chociażby w „Szōgunie„.
Niestety, serial sprawia wrażenie odklepanej lekcji, nie pogłębiając wystarczająco wątków politycznych i irytując chaotycznym prowadzeniem narracji oraz niepotrzebnym rozdrabnianiem się na niezliczone wątki poboczne. „Franklinowi” nie zaszkodziłoby porządne skrócenie odcinków i przemontowanie ich pod kątem uzyskania większej płynności fabuły, która niepotrzebnie tak często zbacza z głównego tematu. A ten jest przecież fascynujący, szkoda, iż potraktowany tak płasko i bez finezji.
Twórcom trzeba oddać sprawiedliwość w jednej kwestii: jak większość seriali Apple TV+, „Franklin” zrobiony jest na bogato. Apple nie oszczędza na niczym, tak więc scenografie, kostiumy oraz – zwłaszcza! – peruki i makijaże cieszą oczy i oszałamiają swoim przepychem. Szkoda, iż w parze z filmową realizacją nie idzie równie świetny scenariusz. „Franklin” to kolejny bardzo drogi średniak, który nie ma szans osiągnąć wielkiego sukcesu komercyjnego, ponieważ jako serial historyczny za wiele nie wnosi, a jako podpierający się mocno fikcją dramat kostiumowy niespecjalnie ekscytuje widza.