Gdyby na palcach jednej ręki policzyć, ile razy potwór Frankensteina pojawiał się na ekranie, potrzebowalibyśmy wielu kończyn. A to jeszcze nie koniec. Oprócz omawianego tutaj filmu Guillermo del Toro, w przyszłym roku zobaczymy The Bride w reżyserii Maggie Gyllenhaal. Przypomnijmy, iż monstrum mogliśmy oglądać także w tegorocznym serialu Koszmarne Komando. Meksykański twórca i powieść Mary Shelley to w teorii połączenie idealne, jakby byli sobie pisani. Del Toro już od 2007 roku otwarcie mówił o chęci nakręcenia tego filmu, tworząc choćby pierwsze szkice scenariusza. Jedną pełnoletniość później marzenia nareszcie się zmaterializowały. Zarówno Frankenstein, jak i jego potwór – nareszcie żyją. Przynajmniej w teorii.
Historię naukowca, który powołał do życia stworzenie pozszywane z elementów zwłok, zna zdecydowana większość z nas. Del Toro zdecydował się na kilka zmian względem książkowego pierwowzoru, jednak nie będę tu brał pod lupę dzieła Mary Shelley. Meksykański reżyser trzyma się rzecz jasna wszystkich głównych motywów: mamy w filmie dążenie do tchnięcia życia w materię, relację Victora Frankensteina z Elizabeth, sekretne życie monstrum w małym gospodarstwie czy wreszcie wydarzenia na skutej lodem, dalekiej północy. Del Toro przetwarza to wszystko po swojemu, nieco pozbawiając całość gotycko-horrorowej otoczki, co objawia się głównie w warstwie wizualnej. Reżyser jest tu w mieszaniu gatunków bardziej oszczędny. Pod względem scenariusza da się wyczuć próbę gatunkowej uniwersalizacji i przystępności, skierowania filmu dla szerszej publiki – prosto na Netfliksa. Próbę średnio udaną, bo obraz jest przez ten zabieg mocno rozwodniony.
fot. „Frankenstein” / materiały dystrybucyjne NetflixFrankenstein z oczywistych względów pozostaje filmem głównie science-fiction. Znamiona dramatu wyznaczają z kolei relacje między bohaterami, które są chyba najsłabszym elementem fabuły. Najbardziej cierpi na tym Elizabeth. Postać Mii Goth jest przezroczystą wydmuszką rodem z produkcji reżyserowanych przez Christophera Nolana. Pomimo jej wagi dla oglądanej na ekranie historii, zbyt często odsuwana trafia na dalszy plan. Główni bohaterowie filmu w znacznym stopniu funkcjonują tu oddzielnie, pomimo usilnego wmawiana nam, iż jest inaczej. Związki między nimi sprowadzają się do płytkich interakcji, a rozwój więzi przypomina znany z gier speedrun. Ochoczo przywoływana w Internecie technika show, don’t tell mogłaby tu mieć zastosowanie, gdyby nie fakt, iż w kwestiach relacji na liniach Victor-Elizabeth-monstrum (oraz w każdej innej kombinacji) Frankenstein ani za dużo nie pokazuje, ani nie mówi. Może za wyjątkiem sceny, kiedy Elizabeth jako pierwsza okazuje stworzeniu przejaw ciepła.
Guillermo del Toro tka swoją opowieść wieloma utartymi ogólnikami, którym brakuje pogłębienia. Pojawiają się zatem klasyczne dywagacje o dobru, złu, życiu, śmierci, strachu przed nieznanym, sympatii i potworze, którym tak naprawdę jest człowiek. Przekopywanie się przez stertę bezpiecznych klisz. I nie byłoby w tym absolutnie nic złego gdyby nie fakt, iż Frankenstein jest w tej podróży po prostu przeciętny. Od opowiadanej historii, przez rozczarowujące aspekty wizualne w postaci zdjęć, kostiumów czy scenografii, po niezbyt wysokiej jakości efekty komputerowe. jeżeli zobaczycie sceny z rzeźbą anioła z pewnością zrozumiecie, o co chodzi. Obrazowi brakuje gotyku, czegoś charakterystycznego, odważniejszego i szalonego, co wyróżniłoby go spośród netfliksowych produkcji. Ciekawie i z nieco większą fantazją zaprezentowano laboratorium Frankensteina. przez cały czas jednak brakuje tu nieco więcej kreatywności. Zarówno w filmografii Oscara Isaaca, jak i Mii Goth (a tym bardziej Christopha Waltza) znajdziemy kilka lepszych występów niż to, co oglądaliśmy we Frankensteinie. Odtwórca tytułowej roli ma swoje momenty, zwłaszcza, kiedy pogrąża barona Victora w szaleństwie, ale nie oszukujmy się: nie jest to najwyższy poziom, którego możemy oczekiwać od kogoś takiego jak Oscar Isaac. Najjaśniejszym punktem obsady jest o dziwo Jacob Elordi, który serwuje chyba najbardziej uczłowieczone stworzenie, jakie pojawiło się na dużym ekranie. Jest to dosyć interesujący paradoks, bo Elordi dzięki swojej posturze i charakteryzacji bardziej przypomina ciosane przez wybitnego rzeźbiarza dzieło. Jest w swoich ruchach jednak delikatny i oszczędny. Da się wyczytać z jego ciała oraz wzroku ból, strach, czy zagubienie. Oryginalny design monstrum przywodzi na myśl bardziej humanoidalnego kosmitę i wydaje mi się, iż nieprzypadkowo budzi skojarzenie z jednym z nowszych filmów pewnej franczyzy science-fiction, zapoczątkowanej w 1979 roku. Książka Mary Shelley ma z resztą bardzo dużo wspólnego z mitem o Prometeuszu. Resztę kropek do połączenia pozostawiam Wam.
fot. „Frankenstein” / materiały dystrybucyjne NetflixMoim największym zarzutem wobec Frankensteina i samego del Toro jest brak oryginalności. Filmowiec ma w teorii gotowe elementy (na potrzeby tematyki niech będą to części ciała, a co). Trzeba je tylko pozszywać i tchnąć w nie życie. I tak jak baronowi Victorowi udaje się tego dokonać, tak Meksykanin nie odnalazł sposobu, by uczynić swoje stworzenie czymś wyjątkowym. Nowa – chociaż bardziej pasuje tu słowo „kolejna” – adaptacja powieści Mary Shelley daje niestety poczucie streamingowego slopu i przede wszystkim zmarnowanego potencjału. Oraz czasu. Pod koniec filmu jest dosyć przejmująca scena, podczas której dopiero po raz pierwszy poczułem w nim życie. Szkoda, iż jakieś dwie godziny i 20 minut za późno.











