„For All Mankind” to jeden z tych seriali, które co sezon oferują nam nieco inną historię, nie zmieniając przy tym ani trochę tego, za co je pokochaliśmy. 4. sezon, dziejący się praktycznie we współczesności, idzie jednak o krok dalej.
Apple TV+ wiele rzeczy zrobiło dobrze na przestrzeni czterech lat swojej działalności, ale trudno nie mieć sentymentu do „For All Mankind” jako pierwszej rzeczywiście wybitnej produkcji platformy. To space opera, która przy całym swoim rozmachu – i całym swoim patosie, którego w 4. sezonie jest jednak mniej, o czym za chwilę – pozostaje bardzo emocjonalnym widowiskiem. Biorąc pod uwagę, iż akcja zaczęła się w latach 60., a obecnie, po kolejnym przeskoku w czasie, mamy rok 2003, możemy już mówić o prawdziwej sadze kosmicznej, której bohaterowie są dla nas jak rodzina.
For All Mankind w 4. sezonie mocno stawia na realizm
Po obejrzeniu przedpremierowo siedmiu z 10 odcinków 4. sezonu „For All Mankind” mogę powiedzieć, iż jest równie świetnie co zawsze, a przy tym inaczej. Dziejący się w XXI wieku nowy rozdział pokazuje, co by było, gdyby ludzkość już 20 lat temu miała sprawnie funkcjonującą kolonię na Marsie, a podróże kosmiczne stały się równie łatwe, co loty transoceaniczne. O ile w poprzednich seriach, pokazywanych z amerykańskiej perspektywy, niemal wszyscy byli mniej lub bardziej idealistami, a całość była podlana sentymentalizmem i nostalgią, teraz to się do pewnego stopnia zmienia. Wkrada się realizm i cynizm, co jest związane właśnie z rutynowością eksploracji kosmosu, ale także z tym iż stawki rosną, kiedy na horyzoncie pojawia się cenna asteroida.
4. sezon, podobnie jak poprzednie, zaczyna się od montażu, przedstawiającego, co się wydarzyło przez ostatnie lata w tym alternatywnym świecie. Jak zwykle polecam to obejrzeć dosłownie klatka po klatce, bo perełek nie brakuje, a największa z nich to kto został amerykańskim prezydentem w 2000 roku. To, iż jest nim prawdziwy polityk, pozwala twórcom „For All Mankind” na wiele różnych zabaw w trakcie sezonu, w tym wykorzystywanie prawdziwych fragmentów przemówień w zupełnie innym kontekście. Nie jest to może subtelne, ale to nie znaczy, iż nie będziecie mieć z tego frajdy.
Punkt wyjścia prezentuje się bardzo interesująco, ponieważ mamy różne narody – od Amerykanów, przez Sowietów, aż po Koreańczyków z północy – najwyraźniej żyjące zgodnie i szczęśliwie w marsjańskiej Happy Valley. Posiwiały już Ed Baldwin (Joel Kinnaman) pracuje teraz co prawda dla firmy Helios, ale wciąż jest komendantem i wciąż rządzi. Tylko trzęsąca się ręka nie zapowiada niczego dobrego. Margo (Wrenn Schmidt) utkwiła w ZSRR, gdzie za jedyne towarzystwo służy jej najwyraźniej radziecki rap, ale spokojnie, ta sytuacja też nie utrzyma się długo. Aleida (Coral Peña) wciąż się nie podniosła po wydarzeniach z finału 3. serii. Danielle (Krys Marshall) w zasadzie jest emerytką. Kelly (Cynthy Wu) dzieli czas pomiędzy wychowywanie „pierwszego kosmicznego dziecka” i dalszym prowadzeniem badań, co jednak powoduje tylko frustrację. Znaczna część bohaterów, z którymi rozpoczynaliśmy tę wielką przygodę, albo już nie żyje, albo odeszła w cień, jak Ellen (Jodi Balfour). Czas na zmianę warty.
For All Mankind sezon 4 – starcie klas w kosmicznej wersji
Zmiana warty i zarazem wprowadzenie świeżej krwi to jedna z rzeczy, które w 4. sezonie „For All Mankind” zdecydowanie wyszły. Wśród nowych osób są m.in. Daniel Stern („Projekt Manhattan”) jako Eli Hobson, nowy szef NASA; Svetlana Efremova („Spinning Out”) jako twarda i bezwzględna radziecka urzędniczka Irina Morozova; Tyner Rushing („Lista śmierci”) jako Samantha, pracowniczka kosmicznej kolonii na Marsie; i przede wszystkim Toby Kebbell („Servant) jako Miles, bardzo enigmatycznie opisany przez Apple’a jako „mężczyzna szukający zatrudnienia na Marsie”.
To właśnie ta niepozornie wyglądająca postać w roboczym szarym kombinezonie wprowadza najwięcej zamieszania, kiedy po dotarciu na miejsce pracy – wiecie, nic szczególnie ekscytującego, to tylko Mars – odkrywa, iż sytuacja się zmieniła i warunki na miejscu nie są do końca tym, na co liczył po podpisaniu kontraktu. A iż dla Milesa to tylko praca, mająca mu zapewnić lepszy byt i szansę na odzyskanie rodziny – i okazuje się, iż takich jak Miles, zwykłych robotników, traktowanych jak obywatele drugiej kategorii, jest w bazie więcej – rozpoczyna się zupełnie nowy, dosyć gorzki rozdział w „For All Makind”. Bez idealizmu, bez sentymentów, bez całego tego napuszenia.
Oglądając, jak w kolonii żyje kadra kierownicza, a jak pracownicy tacy jak Miles i Sam – co zostaje świetnie pokazane w 2. odcinku w montażu z ekranem podzielonym na pół – nietrudno nabrać skojarzeń z „Upstairs, Downstairs” czy „Downton Abbey”, tyle iż w zdecydowanie mroczniejszym wydaniu. To po prostu dwa różne światy, które dzieli wszystko – państwo mieszkają na górze, służba gnieździ się na dole i z odcinka na odcinek coraz mniej chce jej się udawać, iż żyje w pełnej szczęśliwości. Oglądanie, jak rozwija się wątek robotników, spotykających się zresztą w bardzo pasującej do sytuacji podziemnej knajpie, to czysta przyjemność, i to taka zupełnie nie w stylu poprzednich serii „For All Mankind”. jeżeli już, to przypomina się poprzedni świetny kosmiczny serial Ronalda D. Moore’a, czyli „Battlestar Galactica„. To samo można zresztą powiedzieć o geopolityce, wkraczającej w coraz bardziej skomplikowane i realistyczne rejony.
Jeśli więc oglądając finał 3. sezonu, mieliście wrażenie, iż ktoś was robi w trąbę z całą tą Szczęśliwą Doliną, to mieliście rację. Interesy i interesiki wychodzą teraz na wierzch bardziej niż kiedykolwiek, a wielkie marzenia coraz częściej nie wytrzymują starcia z codziennością. Wszyscy są mniej lub bardziej wkurzeni w tym sezonie, ale zanim jakiekolwiek emocje wybuchną z pełną siłą, czekają was tygodnie powolnego budowania każdego wątku z osobna. Wiele się zmieniło – mamy nową rzeczywistość, nowe postacie, intrygujące nowe duety – ale jeżeli chodzi o tempo akcji, „For All Mankind” pozostaje sobą, wymagając od widza cierpliwości i umiejąc ją nagrodzić.
For All Mankind sezon 4 – w stronę political fiction
Biorąc pod uwagę, iż mamy już 4. sezon, czyli jak na streaming „For All Mankind” jest wręcz weteranem, nie sposób nie podziwiać tego, jak dzięki przeskoków czasowych i przetasowań twórcom udaje się za każdym razem opowiedzieć nieco inną historię, nie naruszając tego, czym ten serial jest i jak bardzo zdołał przywiązać nas do swoich bohaterów. Na emocje totalne w stylu „starego dobrego” „For All Mankind” jak zwykle możecie liczyć, ale nie od razu, bo dopiero w drugiej części sezonu, kiedy to dochodzi do eskalacji konfliktów, starcia klas, dramatycznych zdarzeń, interakcji, na które czekaliśmy od dawna, i ogólnie gry w konsekwencje na każdym poziomie.
Począwszy od najdrobniejszych kwestii personalnych, a skończywszy na coraz bardziej przypominającej zimną wojnę sytuacji geopolitycznej – z dodatkiem Korei Północnej i Deva (Edi Gathegi), aka tutejszego Elona Muska – serial daje radę przemienić każdy wątek w pełnokrwisty dramat. No, może z paroma twistami jak z opery nie tyle kosmicznej, co mydlanej, ale do tego przecież zdążyliśmy się już przyzwyczaić.
Informacja, iż ekipa „For All Mankind” planuje choćby siedem sezonów, jest niewątpliwie intrygująca, ponieważ rodzi pytanie, jak bardzo chcą wybiec w przyszłość i jaki mają plan na zakończenie. Po obejrzeniu większości 4. sezonu odnoszę wrażenie, iż to może być bardziej brutalna i gorzka historia, niż nam się wydawało. Cztery serie hitu Apple’a to 40 lat eksploracji kosmosu, co w tym momencie widać w każdym aspekcie, także tym „najmniejszym” i najbardziej osobistym, bo na Marsie obok weteranów mamy pokolenie ludzi, dla których to po prostu normalność, codzienność, kontrakt do wykonania – a nie żaden podniosły ideał. Ta nowa dynamika to coś fenomenalnego i bardzo liczę na to, iż serial w przyszłości pójdzie jeszcze bardziej w tym kierunku.
Jedyny zarzut, jaki mogę postawić „For All Mankind” w tym sezonie, to iż jest w stanie wiarygodnie pokazać na ekranie sceny w kosmosie i zbudować całą marsjańską kolonię, a z charakteryzacją aktorów, tak aby wyglądali 40 lat starzej niż na początku serialu, już sobie nie radzi. Podczas gdy Ed świeci dziwnie wyciętymi zakolami, Margo ugina się pod babcinym makijażem, zaś Danielle najwyraźniej upływ czasu w ogóle nie dotyczy, no, może poza paroma siwymi włosami. Największy szok przeżywa się jednak oglądając Aleidę z nastoletnim synem. Coral Peña ma w tym momencie 22 lata i na tyle wyglądała i wciąż wygląda, a przecież jej postać w „For All Mankind” jest już po 40-tce!
Z tymi brakami po prostu trzeba się jakoś pogodzić, jeżeli chcecie cieszyć się w pełni tą bardziej złożoną niż kiedykolwiek historią o podbijaniu kosmosu „dla całej ludzkości”. 4. sezon „For All Mankind” ma wiele momentów, kiedy boleśnie sprowadza idealistów na ziemię, każąc i swoim astronautom, i przywódcom politycznym, i szarym trybikom w machinie podejmować decyzje z różnych względów wątpliwe, a następnie pokazując, jak koszmarne potrafią być następstwa małostkowości, krótkowzroczności i jak bardzo ludzkość nie uczy się na własnych błędach. A ze względu na to, jak blisko naszych czasów już jesteśmy, serial ogląda się mniej jak nostalgiczną alternatywną historię wyścigu kosmicznego, a bardziej jak ostre political fiction z marsjańskim dodatkiem.
I choć pewnie nie do każdego „For All Mankind” w takiej wersji od razu trafi – lepiej bawić się będą fani „Battlestar Galactica”, „The Expanse” czy zimnowojennych produkcji szpiegowskich niż miłośnicy „Star Treka” – dla mnie to zdecydowanie dobra zmiana. Ronald D. Moore i spółka postawili na odważniejsze przetasowanie i zmianę tonu, zanim zdążyliśmy zacząć się nudzić i pytać, czy aby na pewno nie mamy już dość tego miksu heroizmu, wielkich słów i oceanów łez co finał. Jak dla mnie – naprawdę super.