Irytujące banały, oderwanie od rzeczywistości, a na dokładkę jeszcze dosłowne morze g*wna. Tak żegna się z nami „I tak po prostu”, a adekwatnie to pewnie cała franczyza „Seksu w wielkim mieście”. Uwaga na spoilery z finału.
Nie przepadam za „I tak po prostu„, zauważyliście może? Nie przepadam za „I tak po prostu” z tą samą mocą, z którą, będąc jeszcze w liceum, wielbiłam „Seks w wielkim mieście„. I tak naprawdę nie ma znaczenia to, iż dziś już pewnie bym go nie wielbiła, raczej bym przewracała oczami. „Seks w wielkim mieście” idealnie trafił w swój moment, mówiąc kobietom nie tyle, jak upolować faceta, co jak być wolnymi i mieć w poważaniu, co kto o tym sądzi. „I tak po prostu” cofa nas w tej kwestii o kilka dekad.
I tak po prostu sezon 3 – jak wypada finał serialu?
A finał, nieszczęsne „Party of One”, dobrze to obrazuje. To oczywiście nie miał być wcale finał. Ekipa „I tak po prostu”, postawiona przed faktem dokonanym i zmuszona do ogłoszenia końca serialu, zrobiła dobrą minę do złej gry, sugerując nawet, iż „to może być wspaniałe miejsce na zakończenie”, ale prawda jest taka, iż planowali sezon 4.
HBO serial skasowało znienacka, nikt nie wie, czemu adekwatnie, skoro oglądalność sugerowałaby raczej zamawianie kolejnych sezonów w nieskończoność. Być może szefostwo stacji, która od prawie trzech dekad jest absolutnym wyznacznikiem jakości w telewizji, wreszcie doszło do wniosku, iż starczy już sponsorowania tego żenującego widowiska, które owszem, gromadzi tłumy widzów, ale oglądających je dla beki.

Recenzowanie czy choćby streszczanie tego koszmaru wydaje się zajęciem poniżej godności jakiegokolwiek krytyka, ale spróbujmy. „Party of One” dzieje się przed i w trakcie Święta Dziękczynienia, a tematem wiodącym jest kwestia samotności kobiet – czy też bycia samą. Wszystko zaczyna się od lunchu Carrie (Sarah Jessica Parker) w azjatyckiej restauracji z przyszłości, w której jako samotna kobieta dostaje do towarzystwa pacynkę, oczywiście chłopca. „Lunch z dodatkiem wstydu” jest następnie analizowany na wiele sposobów, poprzez pytanie o potencjalny brak małżeństwa w życiu Seemy (Sarita Choudhury) – kogo to obchodzi – i morze g*wna na świątecznym obiedzie u Mirandy (Cynthia Nixon) prowadząc do finału z główną bohaterką, wydającą się w końcu akceptować własne towarzystwo. Jak gdyby to było jakieś wielkie halo.
Reszta odcinka średnio nadaje się choćby do streszczania. Do życia Charlotte (Kristin Davis) wrócił penis, Miranda powiedziała głośno sobie i światu, iż będzie babcią, Lisa (Nicole Ari Parker) dokonała wyboru pomiędzy mężem a potencjalnym kochankiem, coś tam się działo z Anthonym (Mario Cantone) no i jeszcze raz wyśmiano Zetki w sposób tak paskudny i przesadzony, iż aż zrobiło mi się przykro z powodu Zetek. Był też zwyczajowy zestaw banałów z książki Carrie, która brzmi jak bardziej tandetna wersja „Outlandera”, tylko bez podróży w czasie i Diany Gabaldon za klawiaturą. Wszystko przeciętne, nijakie i pozbawione jakiegokolwiek znaczenia w dzisiejszym świecie.
I tak po prostu zepsuło fanom Seks w wielkim mieście
O ile czasem zdarzało mi się przez te trzy sezony – z naciskiem na pierwszą połowę trzeciego – angażować w fabułę i odzyskiwać nadzieję, iż może jeszcze serial wygrzebie się z dołka, o tyle brak aktualności historii, którą opowiadał Michael Patrick King i jego scenarzyści, cały czas był i pozostał nie do zaakceptowania. Tak, rozumiem, Carrie i jej koleżanki już nie są „it girls”, dobiegają sześćdziesiątki i nie za wszystkim nadążają. Przez lata żyły w swojej bańce, przegapiając najważniejsze fakty, jak to, iż w Nowym Jorku nie wszyscy są biali, a kwestie seksu, płci, tożsamości itd. poszły znacząco do przodu, do tego stopnia, iż znaczna część ich niegdyś przełomowych dyskusji z oryginalnej serii dziś mogłaby zostać uznana za obraźliwą (albo zwyczajnie pruderyjną).

Rozumiem, iż wracając po latach, twórcy mieli pewne grzechy do odkupienia, pewne rachunki do wyrównania i pewne kwestie do objaśnienia widzom. Ale babcina energia głównej trójki – o nowych postaciach choćby nie chce mi się wspominać, a brak Samanthy (Kim Cattrall) nigdy nie przestał być odczuwalny – w połączeniu z wrażeniem oderwania całego ich świata od rzeczywistości okazały się czymś nie do zniesienia choćby dla fanów, którzy za tymi bohaterkami skoczyliby w ogień i zaczęliby nazywać HBO Maksem. „Seks w wielkim mieście” wyznaczał trendy. „I tak po prostu” nie nadążało. To tak duży problem, iż choćby nie ma co dalej szukać przyczyn porażki.
Jeżeli jakiś serial w 2025 roku mówi mi, iż to naprawdę w porządku, być samotną kobietą i czuć się dobrze we własnym towarzystwie, pozostaje mi się tylko zaśmiać twórcom w twarz i zapytać: ojej, serio? Nie wpadłabym na to. jeżeli ten sam serial nie zawiera scen, w których bohaterki zdawałyby test Bechdel, to powód, aby go porzucić. jeżeli tymi bohaterkami były Carrie, Charlotte i Miranda… no cóż, oglądałam, zaciskając zęby. Ale wrażenie, iż nikt tutaj nie nadąża za rzeczywistością, wręcz nie ogarnia współczesnego świata, było cały czas silne. Poczucie obezwładniającego cringe’u też.
I tak po prostu – nie takie miało być zakończenie serialu
Taki koniec kultowej marki jest pewnym szokiem i jest też zwyczajnie przykry. Wydawało się, iż skoro jesteśmy w stanie przetrwać lekkie przygody wyzwolonych kobiet w Abu Zabi w okropnym drugim filmie, to dalej może być już tylko lepiej/nic nas nie pokona – niepotrzebne skreślić. No i proszę, mamy dziesięciominutową awarię toalety w trzydziestominutowym finale 3. sezonu „I tak po prostu”, który okazał się zwieńczeniem serialu i pewnie też całej franczyzy. Czy po czymś takim da się wrócić?
I czy kogoś jeszcze obchodzi, czy Carrie umrze sama, bajeczna i pożarta przez owczarki alzackie, czy za parę lat znów wpadnie na Aidana (John Corbett) i będą żyć długo i szczęśliwie? Mnie nie. I uważam, iż nikt nie ma prawa tego ode mnie wymagać. Właśnie spędziłam dziesięć minut życia, kibicując Mirandzie, żeby przetkała kibel.

Pytanie o happy end Carrie, jak wszystko w „I tak po prostu”, na tym etapie nie wydaje się szczególnie ciekawe. Po trzech sezonach nie zostało mi ani pół powodu, aby chcieć kiedykolwiek do tego wracać. Jak większość znanych mi kobiet z wielkich miast – a w porównaniu z Nowym Jorkiem są to same metropolie: Warszawa, Kraków, Wrocław – nie poświęcam ani minuty swojego czasu w zastanawianie się nad tym, co mi wypada, a czego nie, i czy mam prawo być sama i czuć się dobrze. Nie wpadłoby mi to choćby do głowy. Nie rozumiem, czemu scenarzyści „I tak po prostu” widzą sprawy inaczej. To nie jest dyskusja, którą kobiety toczą w 2025 roku. I tak, „Seksowi w wielkim mieście” też zawdzięczamy to, iż toczyć jej nie musimy. Żadna z nas nie wzięłaby też udziału w tej rozmowie: „Był trzy razy żonaty”/”Tak, ale ma samolot”. No definicja zabawnej komedii.
Dziękuję HBO, iż skróciło nasze męki i pomimo wysokiej oglądalności postawiło krzyżyk na „I tak po prostu”. Nostalgia to zaraza popkultury naszych czasów. Ale mimo wszystko trochę szkoda, iż ekipa dowiedziała się o kasacji już po nakręceniu finału. Niezależnie od tego, co próbuje nam wmówić showrunner, widać, iż to nie miało być zakończenie całości, a zupełnie przeciętny finał jednego z wielu sezonów. Ta kultowa marka zasługiwała na lepsze pożegnanie, choćby jeżeli tymi, którzy ją pogrążyli, byli sami twórcy. A tak zostaniemy na zawsze ze wspomnieniem morza g*wna u Mirandy i wykładem Carrie o tym, jak to mamy prawo istnieć bez faceta i czuć się z tym okej.