W Dwutygodniku interesujący blok tekstów o filozofii przegrywu. Polecam zwłaszcza tekst znanego szczecińskiego prozaika.
Lansowałem przegrywizm zanim to się zrobiło mainstreamowe. To się dla mnie zaczęło na początku lat 90., kiedy większość moich rówieśników oszalała na punkcie pogoni za sukcesem. Sukces kochali chyba wtedy choćby bardziej, niż papieża i Korwina.
Wrył mi się w pamięć teleturniej „Klub Yuppies”, w którym młodziutki Krzysztof Ibisz wrzeszczał, iż ktoś przechodzi do następnego etapu konkursu z zaangażowaniem emocjonalnym przypominającym sprzedawcę magicznych garnków dla seniorów.
Postanowiłem wtedy nie odnosić tak pojmowanego sukcesu. Za swój życiowy drogowskaz a rebours przyjąłem monolog Aleka Baldwina z filmu „Glengarry Glen Ross” z 1992. Polecam ten film millenialsom, bo on chyba przeszedł na tyle bez echa – mimo genialnej obsady: Spacey, Alda, Harris, Baldwin, Pacino, Lemmon! – iż część pewnie do dzisiaj żyje w błogiej nieznajomości.
Większość mojego pokolenia identyfikowała się z villainami z tych filmów. Z Gordonem Gekko z „Wall Street”, z Benem Afflekiem z „Boiler Room”. Jakieś ćwierć wieku temu postanowiłem, iż machnę oburęcznym fakulcem w generalnym kierunku tej większości.
Trochę to wyszło samo z siebie. Kiedy masz małe dzieci, które musisz o siedemnastej odebrać z przedszkola, nie bardzo możesz uczestniczyć w życiu ludzi sukcesu.
Dużo o tym mogę powiedzieć, bo miałem w swoim towarzyskim bąbelku wielu ludzi, którzy odnieśli sukces. Sukces był czymś naturalnym i oczywistym dla Warszawiaka z mojego pokolenia.
Gdy ktoś z moich znajomych się załapał na bycie jurorem w fajansiarskim teleturnieju albo ważnym menadżerem na wyżynach jakiegoś korpo, to już wiedziałęm, iż widzimy się po raz ostatni, choćbyśmy przez wiele lat siedzieliśmy biurko w biurko. Po prostu nagle dramatycznie rozminą nam się rozkłady dobowe i choćby gdybyśmy bardzo chcieli się spotkać, to będzie niemożliwe (może wtorek? nie, ja wtedy nurkuję w Morzu Czerwonym, a środa? – no niestety, ja z kolei mam wtedy wywiadówkę).
Ku mojemu gigantycznemu zaskoczeniu, na rok przed 50. urodzinami odniosłem swój pierwszy (i prawdopodobnie ostatni) zawodowy sukces, a raczej jego namiastkę, bo to przez cały czas zaledwie cień jurorowania albo menadżerowania. Moja ósma czy dziesiąta (w zależności jak liczyć e-booki, itd) książka odniosła pierwszy w mojej tzw. karierze sukces sprzedażowy.
Naraża mnie to na docinki kolegów, którzy twierdzą, iż straciłem prawo do uważania siebie za „człowieka porażki”. Traktuję to jako tymczasową niedogodnosć, bo w tej okrutnej branży każdy jest tak dobry, jak jego ostatni projekt, więc pewnie moje następne książki będą się prawdopodobnie sprzedawać po staremu i skończy się ta anomalia.
Unikanie sukcesu w kapitalizmie było dla mnie zawsze herbertowską sprawą smaku. Kto wie gdyby mnie lepiej i piękniej kuszono? Ale ta korporacyjna retoryka jest aż nazbyt parciana łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy składnia pozbawiona urody koniunktiwu (wszyscy byliśmy na tym korpozebraniu!).
Mniej więcej wiem, co powinienem robić – a na pewno wiem, czego powinienem unikać – żeby odnieść Sukces. Ot, choćby zachowywać na tych zebraniach swoje wątpliwości dla siebie, bo żaden menadżer nie lubi podwładnych operującym koniunktiwem.
Od prawie 30 lat wiem też, jakie w Polsce trzeba mieć poglądy polityczne, żeby zrobić prawdziwą karierę. Trzeba albo się podczepić pod postkomuchów, albo po jedną z dwóch odmian postsolidaruchów – liberalną lub klerykalną.
Komo bliższe tradycje demokratycznego socjalizmu – ten miał przegwizdane w 1989 i ma przegwizdane nadal. Nikt o mnie nie pomyśli podczas rozdawania stołków w państwowych spółkach ani publicznych mediach. Nie będę Kają Godek (chlip chlip).
Kilkanaście lat temu kłóciłem się z moim kolegą z sąsiedniego biurka, który właśnie miał odfrunąć w rejony Prawdziwego Sukcesu jako juror w teleturnieju. Uważałem, iż popełnia błąd (dalej tak uważam!), szukałem uzasadnienia.
Wyszło mi takie: kapitalizm to okrutny system, ale większość z nas potrafi znaleźć dla siebie jakąś umiejętność, za którą ludzie Sukcesu nam zapłącą. Ja i mój kolega, potrafiliśmy jedno, wystukać im tekst na (parę/naście/set) tysięcy znaków, za który nam zapłacą parę(dziesiąt) (stów/tysiaków).
Rządy będą się zmieniać, korporacje medialne będą rozkwitać i upadać – ale ktoś zawsze ode mnie kupi trochę kątętu. Mi to wystarcza. Mojemu koledze nie, więc pognał za Sukcesem.
Nie zazdroszczę mu.