Denis Villeneuve udowodnił, iż jeżeli ma się dobry pomysł na to, by kontynuować historię kultowego filmu science fiction, da się to zrobić z klasą. Jego Blade Runner 2049 może nigdy nie dorówna statusem pierwowzorowi, ale już zawsze będzie stanowić przykład sequela, który mimo wszelkich obaw, iż przyniesie wstyd, ostatecznie tego wstydu się ustrzegł. Znalazłoby się jeszcze kilka filmów science fiction, których historie mogłyby zostać kontynuowane przy założeniu, iż ktoś wiedziałby, jak to zrobić.
Oto moje propozycje filmów SF, które aż proszą się o sequel.
(Tekst z archiwum Film.org.pl)
Incepcja

Wyjątkowość filmu Christophera Nolana polega na jego niejednoznaczności. Pamiętam jak dziś te niekończące się rozmowy, w których każdy z kolegów miał inny pomysł na to, jak interpretować Incepcję. Labirynt znaczeń zaprojektowany przez brytyjskiego twórcę był czymś, czego kino science fiction dawno nie uświadczyło. A jednak należy brać pod uwagę, iż Incepcja to także niezwykle wciągający narracyjnie film akcji z rodzaju heist movie, który dzięki intrygującemu pomysłowi wyjściowemu nie pozwala widzowi ani na chwilę wytchnienia.
Jestem przekonany, iż zlecenie wtargnięcia do snu i zaszczepienia w nim określonej idei jest motywem wdzięcznym do kontynuowania. To nie musiałaby być ta sama ekipa, łączność z pierwszą częścią mogłyby zapewniać tylko pojedyncze postacie. Najważniejsze, by stworzyć możliwość udania się na kolejną fascynującą misję balansującą na granicy jawy i snu. O ile się nie mylę, był moment, w którym producenci na poważnie brali możliwość powołania sequela frekwencyjnego hitu z 2010 roku. Minęło jednak 10 lat i żadna decyzja nie zapadła, co z pewnością wiązało się z tym, iż jeżeli Nolan nie pali się do kontynuowania tej historii, to nikt inny tego nie zrobi. Wierzę jednak, iż szansa na Incepcję 2 jest wciąż realna.
Piąty element

Można psioczyć na Luca Bessona za to, iż w ostatnich latach nie wydał niczego, co mogłoby stanąć w szeregu z jego największymi hitami. Wypalił się? Odcina kupony od swego nazwiska? Nie wiem, nie mnie to oceniać. przez cały czas jestem jednak skłonny stwierdzić, iż to jeden z tych reżyserów europejskich, którzy zostali obdarzeni niezwykle plastyczną wyobraźnią.
Choć za jego najlepszy film uznaje Wielki błękit, to gdybym miał wskazać ten ulubiony, do głowy przychodzi mi tylko jeden tytuł – Piąty element. Wartka, porywająca przygoda osadzona w niezwykle bogatym wizualnie świecie przyszłości – oto czym stoi widowisko z 1997 roku. Widziałem film Bessona wielokrotnie i za każdym razem pochłaniał mnie bez reszty. Pozytywne wrażenie łatwo było podtrzymać, gdy film miał dyspozycji tak charyzmatyczne postacie. Pełna uniwersalnych przesłań fabuła co prawda kończy się jak klasyczna baśń, ale myślę, iż kreatywny scenarzysta zdołałby zrobić z tego użytek, tworząc przestrzeń dla ponownych odwiedzin futurystycznego Nowego Jorku. Korben Dallas o twarzy Bruce’a Willisa nie musiałby być głównym bohaterem, ale nie zaszkodziłoby, gdyby raz jeszcze pokazał swój zawadiacki uśmieszek, otrzepał ręce i pomógł w ratowaniu świata.
John Carter

To jedna z tych finansowych klap 2012 roku, która dla mnie była trudna do przełknięcia. Podczas seansu Johna Cartera bawiłem się przednio. Wszystko zdawało się być w filmie na swoim miejscu. Charyzmatyczny bohater oprowadził mnie po obfitym w kolory, interesujące postacie oraz intrygujące miejsca świecie, zapraszając jednocześnie do przeżycia intensywnej przygody. Wiszące nad projektem nazwisko Edgara Rice’a Burroughsa nadało z kolei całości sznyt klasycznego, charakternego science fiction. Być może jednak właśnie wrażenie, wedle którego widzowie uznali, iż „gdzieś to już widzieli”, przełożyło się na niezadowalające wyniki finansowe Johna Cartera.
Być może inscenizacyjny przepych i na swój sposób zbieżny motyw fabularny za bardzo powieliły się z Avatarem. Trzeba to powiedzieć uczciwie – John Carter to jeden z tych filmów SF ostatniej dekady, który zasłużył na sequel. Materiału fabularnego jest sporo, cykl o Marsie liczy bowiem aż 11 powieści, byłoby więc z czego lepić część drugą. Obawiam się jednak, iż choć potencjał w sequelu drzemie ogromny, to jednak prędzej ktoś pokusi się o reboot tej historii (decydując się na przykład na mroczniejszy klimat literackiego pierwowzoru), niż porwie się na karkołomny sequel mający zmazać plamę finansowej klapy jedynki.
Gwiezdne wrota

Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego do dziś nie zdecydowano się na sequel Gwiezdnych wrót. Co prawda, sukces komercyjny filmu przyczynił się do powstania seriali (w tym filmów z nimi powiązanych), komiksów i gier komputerowych, przez co franczyza poczęła się rozwijać, ale klasycznego sequela filmu z 1994 roku fani nigdy nie otrzymali. Roland Emmerich zdołał jednak wrócić po latach do swego innego autorskiego pomysłu, tworząc drugi Dzień Niepodległości.
Nie wyszło mu to jednak dobrze – co dało się odczuć tak w recenzjach, jak i w przychodach z kin. Dziś choćby sam reżyser przyznaje, iż nie jest zadowolony z efektu tego powrotu. Jeśli zatem zdecydowano by się w końcu na kontynuowanie międzygwiezdnej podróży, wolałbym, żeby na stołku reżyserskim zasiadł ktoś inny. Świeże nazwisko, acz dysponujące analogicznym do Emmericha rozmachem i wizją. Potencjał w tej historii jest przez cały czas spory, wszak tajemniczy pierścień stanowiący portal do innego świata daje przecież ogromne możliwości do puszczenia wodzy fantazji. Pozostaje tylko pytanie: czy dałoby się pokazać w ewentualnym sequelu coś, czego nie pokazał nam żaden serial z tego uniwersum? W przypadku Gwiezdnych wrót znacznie bliższa wydaje się inna realizacyjna możliwość – reboot.
Serenity

Wstyd przyznać, ale niestety nie udało mi się obejrzeć serialu Firefly, do którego nawiązuje Serenity. Nie udało mi się, acz wiele pochwał zdołałem na temat tej produkcji usłyszeć i przeczytać. Mam wrażenie, iż dziś Firefly cieszy się już statusem serialu kultowego, choć zakończył się zaledwie po jednym sezonie.
Co jednak zaskakujące, brak znajomości oryginału nie przeszkodził mi w totalnym wsiąknięciu w świat Serenity. Polubiłem tych bohaterów od pierwszej chwili, od razu też zaintrygowała mnie przygoda, do uczestnictwa w której mnie zaproszono. Dziś wiele zachwytów (zasłużonych zresztą) spływa pod adresem Strażników Galaktyki, przybliżających widowni sympatyczną ekipę kosmicznych buntowników, ale znacznie wcześniej to towarzysze kapitana Reynoldsa umiejętnie podbijali serca widzów. Z tą jedną różnicą, iż film Jossa Whedona nie był tak głośny, tak rozpoznawalny, tak dobrze wpasowujący się całość większego uniwersum, przez co był raczej kojarzony głównie przez sympatyków gatunku. Nie wiem, jak wy, ale ja z dużą chęcią wróciłbym na pokład Serenity.
Dredd

Czasem lubię wracać myślami do seansu Sędziego Dredda, tego z Sylvestrem Stallone’em w roli głównej. Choć bliżej mu do kategorii grzesznej rozkoszy, gdyż kicz momentami wylewa się z ekranu, to jednak sentyment wespół z klimatem robią w tym wypadku swoje. Znacznie więcej jakości wydobywa się z filmu z 2012 roku, czyli kolejnej adaptacji komiksu 2000 AD. Zabieg, za pomocą którego przez cały film nie poznaliśmy twarzy tytułowego bohatera (choć wiemy, iż wciela się w niego Karl Urban), sprawił, iż była to postać podszyta tajemnicą.
Z kolei fabuła okazała się o wiele mniej złożona, co jednak także zadziałało na plus. Złośliwi dopatrują się kopiowania pomysłów fabularnych ze Szklanej pułapki czy też kopanego The Raid, ale prawda jest taka, iż styl Dredda jest na tyle unikalny, iż w żaden sposób nie przeszkadza schematyczność jego historii. Cel jest prosty – bohater musi zaprowadzić porządek, dopaść winnego i wymierzyć sprawiedliwą karę, ale wydanie sądu utrudniają mu dość brutalne okoliczności. Najbardziej bezwzględni okazali się jednak producenci, którzy niezadowoleni wynikiem finansowym Dredda dość gwałtownie podjęli decyzję o zaniechaniu starań o kontynuację.
Echo tej decyzji do dziś pobrzmiewa pośród fanów SF, wywołując żal. choćby jeżeli publika nie dopisała, to wszyscy, krytycy w większości także, zgodnie podkreślają, iż ponowne wejście do Megacity One wypadło nad wyraz dobrze, a ewentualny sequel mógłby dostarczyć nie mniejszych pokładów pozytywnej energii. Tym bardziej gdyby za scenariusz wziął się raz jeszcze Alex Garland, który od czasu Dredda wyraźnie rozwinął artystyczne skrzydła.















