W piątek na ekranach polskich kin zagościł dramat "Jak zostałam perliczką" – drugi film Rungano Nyoni, autorki dobrze przyjętej "Nie jestem czarownicą". My zachęcamy do wybrania się na seans. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w recenzji autorstwa Klary Cykorz.
Rungano Nyoni, zambijsko-walijska reżyserka znana polskim widzom ze świetnie przyjętego debiutu, "Nie jestem czarownicą" (2017), do oferty współprodukowania jej drugiego filmu przez firmę A24 podchodziła z nieufnością. Po pierwsze, A24 jeszcze nigdy nie zajmowała się żadnym afrykańskim tytułem. Po drugie, Amerykanie są "intensywni". (Dziwny naród: "Los Angeles Times", którego wywiad parafrazuję, zaznacza, iż reżyserka "mówi z brytyjskim akcentem").
Nyoni przeprowadziła się z rodziną z Zambii do Walii w wieku dziewięciu lat. Nie wiadomo, po co ta uwaga). Po trzecie, wydawało się, iż "Jak zostałam perliczką" jest niedostatecznie cool dla marki A24. Może i ma w sobie jakąś ekscentryczność, poczucie humoru, które dziobie powierzchnię rzeczywistości i odsłania jej mroczny absurd, ale nie jest na pewno kinem gatunków, z którego przede wszystkim słynie nowojorska ekipa. Na szczęście te wątpliwości ("Co oni ode mnie chcą? Wytną nerkę?") nie wpłynęły na decyzję o współprodukcji i "Perliczka" doskonale wpisała się w zabójczy line-up ostatnich kilkunastu miesięcy firmy (dość wymienić "Strefę interesów" Jonathana Glazera, "Problemistę" Julio Torresa, "Love Lies Bleeding" Rose Glass, "W blasku ekranu" Jane Schoenbrun, "Janet Planet" Annie Baker i "A Different Man" Aarona Schimberga). W zatłoczonym repertuarze polskich kin jest absolutnym must see.
Początkowa nieufność Nyoni jest oczywiście zrozumiała – jako reżyserka kursująca pomiędzy krajami i językami usłyszała w życiu dostatecznie dużo głupich pytań. (Nie tylko polskiej branży spędza sen z powiek "przynależność narodowa" filmów). Jednocześnie wydaje się, iż jest dobra w radzeniu sobie z cudzymi oczekiwaniami. "Jak zostałam perliczką" zręcznie gra na nosie modelowemu "drugiemu filmowi po głośnym debiucie". Nie zmienia skali, grzebie uparcie w swojej niszy.
Film rozpoczyna sekwencja na pustej drodze. Leży na niej trup, nazywa się Fred i jest wujem naszej bohaterki, Shuli (Susan Chardy), która właśnie wraca z imprezy w budzącym podziw kostiumie Missy Elliott z teledysku do piosenki "The Rain". Shuli trup nie rusza; frustrację za to budzą telefony do rodziny, konieczność czekania w samochodzie i pojawienie się hałaśliwej, nadekspresyjnej kuzynki Nsansy (Elizabeth Chisela). Nsansa pojawia się znikąd, dziwnym zrządzeniem losu, musi się kręcić w okolicy, jest środek nocy, więc pewnie też skądś wraca. Rozpoznanie konwencji filmu zajmuje tu chwilę, i bardzo dobrze. Czy ta pusta droga to wieś, czy jakieś przedmieścia pomiędzy osiedlami? Na pewno jest to przestrzeń pomiędzy, cały film okaże się osadzony w takich przestrzeniach, niedookreślonym urbanistycznym rozgardiaszu. Joanna Najbor pisała kilka lat temu o (niemalże) braku takich krajobrazów w polskim kinie, takich, to znaczy: ani nie "tradycyjnie wiejskich", ani "tradycyjnie miejskich". Przez te kilka lat ruszyło się w tym temacie niewiele. "Jak zostałam perliczką" oglądałam więc trochę jako kino, o którym marzę, aby pojawiło się także u nas.
Ale wracajmy do hałaśliwej kuzynki. Będzie jej w tym filmie dużo. Będą też ciotki – dużo ciotek, siedzące jedna na drugiej, całkiem dosłownie. Miejsce na podłodze jest ograniczone, choćby jeżeli wyniesie się wszystkie meble z salonu.
Fabularną oś stanowią tu obrzędy żałobne w wykonaniu kobiet z rodziny, bliższej i dalszej, podejrzewam, iż w dużej mierze złożonej z sąsiadek. Mężczyźni z tego obrazka zdezerterowali. Na przykład ojciec Shuli pije gdzieś na mieście i niczym się nie przejmuje. Na pewno nie tym, iż wuj Fred był znanym w okolicy predatorem seksualnym żerującym na dzieciach – nie musi, kobiety w rodzinie robią wszystko, by ta tajemnica poliszynela została odpowiednio przykryta śpiewami i zawodzeniem, narzekaniem i sekowaniem młodszego pokolenia, czytaj: dorosłymi już dziewczynami, które na potkały na swojej drodze wujaszka-drapieżcę, który "tak już miał".
Tak więc jest to film o relacjach głównie kobiecych, rozpisanych na, powiedzmy, dwa i pół pokolenia. Pokolenia ciotek (w poczet ciotek wchodzi także matka Shuli, która w poczekalni lotniska zjawia się z całą żałobną operą), pokolenia młodych kobiet i pokolenia dzieci, których jest tu najmniej, ale to one stanowią stawkę, o którą toczy się rodzinna gra. Gra o zmianę lub brak zmiany; gra o to, czy zostać przy status quo krzywdy i hipokryzji, czy urządzić swoją społeczność na nowo, ku lepszemu.
Całą recenzję Klary Cykorz znajdziecie TUTAJ.
"Jak zostałam perliczką" w reżyserii Rungano Nyoni zadebiutował na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes. Przypominamy wywiad, jakiego reżyserka udzieliła Darii Sienkiewicz:
Wszystko o moich kuzynkach (i ciotkach) – recenzja filmu "Jak zostałam perliczką", reż. Rungano Nyoni
Rungano Nyoni, zambijsko-walijska reżyserka znana polskim widzom ze świetnie przyjętego debiutu, "Nie jestem czarownicą" (2017), do oferty współprodukowania jej drugiego filmu przez firmę A24 podchodziła z nieufnością. Po pierwsze, A24 jeszcze nigdy nie zajmowała się żadnym afrykańskim tytułem. Po drugie, Amerykanie są "intensywni". (Dziwny naród: "Los Angeles Times", którego wywiad parafrazuję, zaznacza, iż reżyserka "mówi z brytyjskim akcentem").
Nyoni przeprowadziła się z rodziną z Zambii do Walii w wieku dziewięciu lat. Nie wiadomo, po co ta uwaga). Po trzecie, wydawało się, iż "Jak zostałam perliczką" jest niedostatecznie cool dla marki A24. Może i ma w sobie jakąś ekscentryczność, poczucie humoru, które dziobie powierzchnię rzeczywistości i odsłania jej mroczny absurd, ale nie jest na pewno kinem gatunków, z którego przede wszystkim słynie nowojorska ekipa. Na szczęście te wątpliwości ("Co oni ode mnie chcą? Wytną nerkę?") nie wpłynęły na decyzję o współprodukcji i "Perliczka" doskonale wpisała się w zabójczy line-up ostatnich kilkunastu miesięcy firmy (dość wymienić "Strefę interesów" Jonathana Glazera, "Problemistę" Julio Torresa, "Love Lies Bleeding" Rose Glass, "W blasku ekranu" Jane Schoenbrun, "Janet Planet" Annie Baker i "A Different Man" Aarona Schimberga). W zatłoczonym repertuarze polskich kin jest absolutnym must see.
Początkowa nieufność Nyoni jest oczywiście zrozumiała – jako reżyserka kursująca pomiędzy krajami i językami usłyszała w życiu dostatecznie dużo głupich pytań. (Nie tylko polskiej branży spędza sen z powiek "przynależność narodowa" filmów). Jednocześnie wydaje się, iż jest dobra w radzeniu sobie z cudzymi oczekiwaniami. "Jak zostałam perliczką" zręcznie gra na nosie modelowemu "drugiemu filmowi po głośnym debiucie". Nie zmienia skali, grzebie uparcie w swojej niszy.
Film rozpoczyna sekwencja na pustej drodze. Leży na niej trup, nazywa się Fred i jest wujem naszej bohaterki, Shuli (Susan Chardy), która właśnie wraca z imprezy w budzącym podziw kostiumie Missy Elliott z teledysku do piosenki "The Rain". Shuli trup nie rusza; frustrację za to budzą telefony do rodziny, konieczność czekania w samochodzie i pojawienie się hałaśliwej, nadekspresyjnej kuzynki Nsansy (Elizabeth Chisela). Nsansa pojawia się znikąd, dziwnym zrządzeniem losu, musi się kręcić w okolicy, jest środek nocy, więc pewnie też skądś wraca. Rozpoznanie konwencji filmu zajmuje tu chwilę, i bardzo dobrze. Czy ta pusta droga to wieś, czy jakieś przedmieścia pomiędzy osiedlami? Na pewno jest to przestrzeń pomiędzy, cały film okaże się osadzony w takich przestrzeniach, niedookreślonym urbanistycznym rozgardiaszu. Joanna Najbor pisała kilka lat temu o (niemalże) braku takich krajobrazów w polskim kinie, takich, to znaczy: ani nie "tradycyjnie wiejskich", ani "tradycyjnie miejskich". Przez te kilka lat ruszyło się w tym temacie niewiele. "Jak zostałam perliczką" oglądałam więc trochę jako kino, o którym marzę, aby pojawiło się także u nas.
Ale wracajmy do hałaśliwej kuzynki. Będzie jej w tym filmie dużo. Będą też ciotki – dużo ciotek, siedzące jedna na drugiej, całkiem dosłownie. Miejsce na podłodze jest ograniczone, choćby jeżeli wyniesie się wszystkie meble z salonu.
Fabularną oś stanowią tu obrzędy żałobne w wykonaniu kobiet z rodziny, bliższej i dalszej, podejrzewam, iż w dużej mierze złożonej z sąsiadek. Mężczyźni z tego obrazka zdezerterowali. Na przykład ojciec Shuli pije gdzieś na mieście i niczym się nie przejmuje. Na pewno nie tym, iż wuj Fred był znanym w okolicy predatorem seksualnym żerującym na dzieciach – nie musi, kobiety w rodzinie robią wszystko, by ta tajemnica poliszynela została odpowiednio przykryta śpiewami i zawodzeniem, narzekaniem i sekowaniem młodszego pokolenia, czytaj: dorosłymi już dziewczynami, które na potkały na swojej drodze wujaszka-drapieżcę, który "tak już miał".
Tak więc jest to film o relacjach głównie kobiecych, rozpisanych na, powiedzmy, dwa i pół pokolenia. Pokolenia ciotek (w poczet ciotek wchodzi także matka Shuli, która w poczekalni lotniska zjawia się z całą żałobną operą), pokolenia młodych kobiet i pokolenia dzieci, których jest tu najmniej, ale to one stanowią stawkę, o którą toczy się rodzinna gra. Gra o zmianę lub brak zmiany; gra o to, czy zostać przy status quo krzywdy i hipokryzji, czy urządzić swoją społeczność na nowo, ku lepszemu.
Całą recenzję Klary Cykorz znajdziecie TUTAJ.
Rozmawiamy z Rungano Nyoni, reżyserką "Jak zostałam perliczką"
"Jak zostałam perliczką" w reżyserii Rungano Nyoni zadebiutował na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes. Przypominamy wywiad, jakiego reżyserka udzieliła Darii Sienkiewicz:
