Co zrobić kiedy upada studio filmowe? Odpowiedź jest banalnie prosta! Wystarczy znaleźć naukowca, który ma na zbyciu wehikuł czasu i przenieść się do czasów wikingów, aby nakręcić super realistyczny film!
Harry Harrison należy do jednego z najbardziej znanych amerykańskich pisarzy science-fiction. W ciągu całego swojego życia wydał szereg powieści. Wydawnictwo Rebis pokusiło się na wznowienie książki Filmowy wehikuł czasu z 1967 roku. Muszę przyznać, iż pomysł na fabułę mnie dość zaintrygował. Niestety bardzo gwałtownie zorientowałam się, iż historia trąci myszką i niekorzystnie się zestarzała. Może również dlatego, iż o Hollywood wiemy już zdecydowanie więcej, a satyra na świat filmowców nie jest już dzisiaj taka odkrywcza.
Filmowy wehikuł czasu przenosi nas do studia Climactic. Producent Barney Hendrickson dostaje od szefa ostatnią szansę na uratowanie swojej kariery. Jego nowy film musi być przełomowy, wysokobudżetowy, ale bez zbytniego wydawania pieniędzy i musi pociągnąć za sobą tłumy. Mężczyzna ma tylko jedną szansę i postanawia ją wykorzystać. Zna bowiem profesora, który całkowicie przypadkowo ma akurat na zbyciu maszynę, która przenosi w czasie. Barney postanawia stworzyć prawdziwe arcydzieło o wikingach, osadzone w roku 1000, w którym udowodni, iż to właśnie skandynawscy wojownicy odkryli Amerykę na długo przed Kolumbem.
Powieść Harry’ego Harrisona dość zgrabnie operuje między satyrą na Hollywood a oddaniem ducha epoki wikingów. Jednak zabiegi, które na początku wydają się zabawne, jak chociażby ciągłe problemy z kartą pracy, powtarzane po raz kilkunasty wywołują już jedynie zniecierpliwione westchnięcie. Podobnie jak opis walorów gwiazdy Slithey, która jest seksbombą, ale niezbyt inteligentną czy choćby zdolną aktorką. Podobnie opowiadany nieustannie gag o wikingu Ottarze, który za butelkę whisky jest w stanie zrobić wszystko – od uczenia się angielskiego, po zagranie głównej roli w filmie.
Być może jest to znamię czasu, ale dla mnie Filmowy wehikuł czasu po prostu niesamowicie się zestarzał. Przerysowany szef studia, aktorzy, którzy nie potrafią grać, ale przynajmniej wyglądają czy producent próbujący wszystko ze sobą skleić, są bohaterami, których w popkulturze widziałam już nie raz i nie dwa. W powieści pojawia się dużo wątków, które ewidentnie nawiązują do tego, aby być komediowymi. Przykładami może być Barney i jego leki uspokajające czy seks Slithey z Ottarem przed kamerą… Ale ja czułam w tych momentach wyłącznie ciarki żenady. Jednak mi to nie siadło.
Trochę brak jest tu również niebezpiecznych sytuacji. Jakby nie patrzeć, ekipa filmowa przeniosła się do XI wieku i zaskakująco gwałtownie wszystkie trudne sytuacje zostały rozwiązane. Za prosto przebiegło dogadanie się z Ottarem, a pojednanie się z rdzennymi mieszkańcami Ameryki wydarzyło się wręcz z prędkością światła. Może wymagam za dużo realizmu w powieści science-fiction, ale jednak te braki spowodowały, iż nie uwierzyłam w ten świat. Nie potrafiłam tak na poważnie oddać się przyjemności związanej z lekturą. Największą wojną, jaką toczyli filmowcy, było pilnowanie, aby wikingowie byli trzeźwi i nie nadużywali alkoholu…
Chociaż pomysł na Filmowy wehikuł czasu bardzo mi się podobał, i co tu dużo kryć, zaintrygował, to naprawdę bardzo trudno było mi przez tę powieść przebrnąć. Powtarzające się sytuacje komediowe, ciągłe rozwiązywanie tych samych problemów i mało angażujący wątek związany z wikingami sprawiały, iż po kilku rozdziałach całkowicie przestał mnie ten wykreowany świat obchodzić. Ponadto, po skończeniu lektury czułam dziwny niedosyt i towarzyszyło mi uczucie, iż zostałam oszukana. Nie tego oczekiwałam. Chciałam, żeby było ciekawiej, mocniej, bardziej z jajem. Zamiast tego dostałam to… i chyba tak naprawdę nikomu tego nie polecam.

Autor: Harry Harrison
Wydawca: Rebis
Premiera: 29 lipca 2025 r.
Oprawa: twarda
Stron: 225
Cena katalogowa: 44,99 zł
Fot. główna: materiały prasowe – kolaż (Rebis)