Audioriver w zeszłym roku przeprowadził się z Płocka do Łodzi. Po początkowych perturbacjach z lokalizacją (impreza miała być zorganizowana na terenie Parku na Zdrowiu, nieopodal ZOO, co okazało nie do końca przemyślanym pomysłem), już drugi raz zagościł na obrzeżach miasta, czyli Błoniach.
Trudno bowiem o lepszą miejscówkę, o czym wiedzą nie tylko mieszkańcy i włodarze z Łodzi, ale i innych dużych miast: impreza, nie tylko muzyczna, ale i np. biegowa, w centrum lub jego okolicach zawsze wywołuje sprzeciw przez hałas i utrudnienia w ruchu.
Na dźwięki dobiegające z Błoń Łódzkich co prawda też się w tym roku ludzie skarżyli, ale przynajmniej nie było blokady Śródmieścia. Coś za coś, a wszystkim niestety dogodzić się nie da. To nie jedyny dylemat związany z Audioriver, ale o tym za chwilę.
Audioriver po raz drugi w Łodzi. Jak było tym razem na Błoniach?
Na teren można było dostać się pierwszy raz bezpłatną komunikacją miejską (o ile się miało opaskę festiwalową) i autobusami podstawianymi przy dworcu Łódź Kaliska autobusami, co odciążyło ruch tamtych rejonach, a także było bardzo wygodne: szczególnie jeżeli chodzi o bonusowe autobusy, które zawoziły pod samą bramę.
Gorzej z samym powrotem, bo podjeżdżały pojedynczo, a tłum po występach potrafił być duży, więc trzeba było swoje odstać w kolejce... lub iść na piechotę i wsiąść w zwykły tramwaj.
Teren festiwalu w tym roku był lekko powiększony o kilka dodatkowych scen m.in. w położonym obok lesie, gdzie wraz z oświetleniem budowały bardziej intymny klimat. Reszta była po staremu, tzn. do wyboru były sceny namiotowe, a także główna scena, jako jedyna pod gołym niebem.
Zapowiadane były wielkie ulewy, a kilka dni przed samym festiwalem deszcz nie ustępował, więc wszyscy obawiali się powtórki z zeszłego roku, kiedy pierwszy dzień musiał zostać przerwany. Na szczęście deszcz się "wyczerpał": w piątek były tylko przejściowe mżawki, przed którymi można było się schować pod namiotami lub w lesie, a w sobotę zaczęło padać dopiero nad ranem.
Niestety wcześniejsza aura sprawiła, iż teren festiwalu był przemoczony na tyle, iż dość gwałtownie przemienił się w błoto. Zwłaszcza pod sceną główną. Jednak dzięki temu, ci odważniejsi lub wyposażeni w kalosze, którym niestraszne zabrudzenia, mogli bawić tuż pod samymi barierkami na największych gwiazdach tego festiwalu.
Początkowe stwierdzenie z największą zaletą i wadą tegorocznej edycji było oczywiście lekko prowokacyjne. Największym minusem był jeden punkt z darmową wodą na imprezie na ponad 20 tys. osób. Źródełko bardzo gwałtownie się wyczerpywało i trzeba było kupować wodę butelkowaną z kilkukrotną przebitką.
Audioriver 2025. Galeria zdjęć z pierwszego dnia
Nie ma bowiem czegoś jak za mocny skład w line-upie i każdy organizator chciałby by to był jedyny problem. Problem bardziej mieli festiwalowicze, bo dylematów muzycznych nie brakowało i albo trzeba było krążyć między scenami, albo być na secie jednego artysty, kosztem drugiego. A w tym roku dużych nazwisk nie brakowało i przez to z bólem serca często musiałem omijać występy tych mniejszych.
Nawet nie chcę myśleć o tym, ile straciłem, kiedy chociażby pierwszego dnia lepiej się bawiłem na drum'n'bassach z wokalami na żywo od A Little Sound czy Venjent'cie, który nie jest tylko mistrzem virali, ale też świetnym producentem, niż na współczesnej królowej techno Charlotte de Witte (dzięki temu jednak zawitałem na Mall Graba). A choćby nie przepadam za "dramami"!
Pierwszy dzień na głównej scenie zakończył Tiesto. To, wiadomo, legenda i wspaniale było posłuchać "Adagio for Strings" i innych staroszkolnych trance'ów na żywo, ale set był bardzo nierówny, czasem wręcz brzmiał jak losowa playlista ze Spotify i przez to nie wiem, jak było w tym samym czasie i czy nie było lepiej np. na Heartstringach, na których zajrzałem na chwilę. Jednak trudno było zrezygnować z takiej gwiazdy. Takie są właśnie uroki festiwali z 10 scenami...
Audioriver na zdjęciach. Drugiego dnia poziom był jeszcze wyższy
Dzień drugi podniósł poprzeczkę o wiele wyżej. Najpierw Chase & Status, którzy udowodnili, dlaczego wciąż są na topie i brylują jako headlinerzy festiwali, tak wyrwali mnie z butów, iż choćby błocko pod sceną nie było ich w stanie zassać. I chwilę potem Gesaffelstein, na którego czekałem niemal 10 lat (w 2016 r. odwołał występ na w Płocku). Było warto.
Moim zdaniem najlepszy występ całego festiwalu od dawna. I wizualnie (wyglądał jak T-1000 i zamiast stać za zwykłymi kontrolerami, jak większość, wybudował sobie sporą futurystyczną scenografię) i muzycznie (często oscylował wokół własnie mrocznego retrowave, na które mam ostatnio zajawkę). Cudo.
A na finał hard techno gruchające kości od Sary Landry i równie energetyczne zwieńczenie imprezy w wykonaniu I Hate Models na scenie Circus (na ich popisy też bardzo długo czekałem), które dało mi się tak we znaki, iż na trzeci, ostatni dzień już nie dotarłem, a zakwasy od tańczenia pewnie rozchodzę dopiero na następną edycję.
Pomimo tego, iż było prawie 160 wykonawców, zobaczyłem zaledwie garstkę. Było wspaniale, ale czuję niedosyt i mam wyrzuty sumienia, iż tyle mnie ominęło. W przyszłym roku będę musiał lepiej rozplanować sobie logistykę. O ile to będzie możliwe, bo z każdą edycją Audioriver robi się większy i lepszy. Tymczasem w przyszłym roku będzie jubileuszowa, 20. odsłona.