„Fenicki układ” – układy i rozkłady [RECENZJA]

filmawka.pl 4 dni temu

U Andersona zawsze pełno jest niepodrabialnego „ducha”. Pastelowego ducha, wywołanego wprost z symetrycznych kadrów, dziwacznych narracji, neurotycznych postaci i jakiejś nigdy nienazwanej tęsknoty za rodziną, bliskością czy przeszłością. Ducha bardzo sympatycznego, kochanego przez filmowych bufonów, jak i widzów bardziej weekendowych. Ducha, któremu przez ostatnie kilka filmów brakowało świeżego ciała do opętania; który obijał się po lekko skostniałych już tematach i rejestrach. Fenicki układ na ekrany wchodzi dotknięty niepodrabialnym andersonowskim urokiem, ale i z nowym ciężarem. Niemal jak to mięso; nowe ciało, którego ostatnio duchowi tak brakowało.

Anatoli Zsa-zsa Korda to człowiek, którego szczęście dorównuje jedynie jego moralnemu zepsuciu. Przeżył właśnie któryś już z kolei zamach na własne życie (przywilej nie dany jego asystentowi, którego ciało widowiskowo rozrywane na kawałki otwiera film). Pchany poczuciem nadchodzącego końca i nagłymi wizjami nieuniknionego sądu ostatecznego postanawia, iż nie wszystek umrze: czas znaleźć dziedzica swojej fortuny ubitej na handlu bronią, zaognianiu sytuacji politycznej na globalnym południu i szeregu innych mniej lub bardziej sympatycznych przedsięwzięć. Wybór pada na Liesl, córkę, którą ostatni raz widział kilka lat temu, kiedy wstępowała do zakonu. A żeby przygotować zakonnicę-potomkinię do przejęcia wojennego tronu, najpierw trzeba pokazać jej, jak zbija interesy prawdziwy biznesmen. Tak zaczyna się wyprawa po fenickich ziemiach w celu dopięcia bodajże największego przetargu w karierze Zsa-zsy.

Fenicki układ pęka w szwach od różnorakich meta-ustawień, figlarnych mrugnięć okiem i reżyserskich starć z samym sobą. W szkatułkową podróż po różnorakich krainach fikcyjnego Bliskiego Wschodu wprowadza nas – uwaga – kolekcja szkatułek-pudełek po butach, dumnie eksponowana na ekranie podczas prologu. Sama Większa Niepodległa Fenicja porzuca orientalizującą soczewkę Pociągu do Darjeeling na rzecz ironicznej, post-orientalnej makiety, której bliżej do Zubrowki z Grand Budapest Hotel niż faktycznego Bliskiego Wschodu. Celne bon-moty lecą równie często (o ile nie częściej) niż w innych filmach reżysera, a całą tą niby-makietę zamieszkują dziwadła i egocentrycy.

„Fenicki układ” / fot. Universal Pictures

Jednocześnie pełno tu też nowości, które nieco przełamują ten wszechobecny andersonizm. Potrafi być gęsto i krwawo. Co więcej, potrafi być też okazjonalnie nieestetycznie – co jest cudowne. Myślę, iż chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się widzieć brzydką scenę w filmie Andersona. Brzydkość oczywiście zamierzoną, ale w kontekście jego twórczości niezwykle odświeżającą. Zaskakuje również całkiem współczesna krytyka społeczna – choćby jeżeli osadzona w ramach jakiejś retro-fantazji. Społeczne lęki i międzyludzkie oraz rodzinne tarcia spychają egzystencjalizm na drugi plan.

Strukturalnie, nanizane na grubą nić dosłownych i wewnętrznych podróży, zostają krótkie etiudy, każda poświęcona innemu wpływowemu graczowi, który ma pomóc sfinansować Wyrwę, wspomnianą wcześniej inwestycję. Nazwa nie jest przypadkowa – bo wyrwa to też to, co definiuje relacje Zsa-zy z otoczeniem. Przepaść między nim a najbliższymi, czy to córką, czy przyjaciółmi, to bodajże najdotkliwszy wyraz samotności człowieka, który osiągnął wszystko a nie ma nic. I kiedy z każdą spotkaną osobowością budżet potrzebny do wybudowania Wyrwy się zwiększa, proporcjonalnie zmniejsza się ta emocjonalna przepaść. Pytaniem tylko zostaje, co stanie się, kiedy przepaść w pełni spoimy? Wyrwa to ostatecznie projekt rewolucyjny, taki który może doszczętnie Fenicję uratować albo ją zdestabilizować. Czemu więc podobnie nie ma być z wymiarem emocjonalnym?

Mimo szkatułkowości, fabularnie serwowane zostaje nam zaskakująco konserwatywne doświadczenie. Każdy absurdalny zwrot akcji, każda nowa kraina i każda coraz to dziwniejsza wersja szwedzkiego akcentu Michaela Cery zmierzają do jasnego celu. Zaskakuje więc, iż w ramach tej fabularnej czystości nie udaje się znaleźć niczego prawdziwie interesującego. Może przez krótki metraż, może przez to, iż konkretna narracje rozszarpana jest między pojedynczymi etiudami, a może po prostu przez tymczasowy spadek formy, w tym wielkim, widowisku brakuje ducha Andersona. Przedstawione nam jest mnóstwo wątków i jeszcze więcej pomysłów, ale żaden z nich nie ma szansy w pełni się rozwinąć. Emocjonalne bity giną w kreskówkowości, ideologiczne wywody nigdy nie znajdują swojego rozwiązania, a cała wielka podróż zostaje zwieńczona banalnym i zachowawczym epilogiem. Całość prezentuje się raczej jak kolekcja pocztówek albo nieostrych zdjęć z wakacji niż jako pełen produkt.

„Fenicki układ” / fot. Universal Pictures

Wygląda więc na to, iż w swoim najnowszym metrażu Anderson postanowił zbudować nowe ciało; dać widowni jeden z bardziej mięsistych filmów swojej kariery. Ale w tym wszystkim zgubił swojego własnego ducha. Fenicki układ przypomina golema – imponująca to i zwalista struktura, ale w środku pustka. Chociaż efekt jest nie do końca zadowalający – emocjonalnie wybrakowany, oddalony od własnych idei (albo choćby gorzej – próbujący udawać zainteresowanie bez żadnych głębszych przekonań) – wciąż czuć tu niesamowitą frajdę, która towarzyszyła tworzeniu. Może właśnie o to chodziło. Ostatecznie, mimo wszystkich mankamentów, wciąż doświadczamy tego, czego oczekiwaliśmy. Znajomej fanaberii, podkręconej do nieznanych wcześniej poziomów poprzez techniczne mistrzostwo. Mam nadzieję, iż to wciąż eksperyment; próba zadomowienia się w swoim własnym, ale rozszerzonym języku wizualnym; faza przejściowa przed następnym wielkim filmem. Ale gdybym był złośliwy mógłbym narzekać, iż przecież tak doświadczony reżyser nie powinien doczepiać bocznych kółek za każdym razem, gdy chce wypróbować czegoś nowego.

korekta: Michalina Nowak

Idź do oryginalnego materiału