Twórczości Jima Jarmuscha wciąż nie sposób pomylić z czymkolwiek innym – jego kino to niezmiennie atmosfera na przecięciu dyskretnej melancholii i dyskretnego humoru, wyłapywanie ekranowej poezji w najbanalniejszych szczegółach, rockowe szlagiery płynące z radiowych odbiorników i budowanie relacji między bohaterami przede wszystkim na niedopowiedzeniach. W nagrodzonym Złotym Lwem Father Mother Sister Brother reżyser opowiada tym razem o rodzinnych relacjach i braku międzypokoleniowej komunikacji, a za ilustrację tematu służą mu trzy noweli – rozegrane, podobnie jak w Nocy na Ziemi, w różnych zakątkach globu.
Poszczególne miniatury łączą się nie tylko za sprawą centralnego rodzinnego wątku, ale też w szeregu powracających motywów: powtarzających się linijek dialogowych, obrazu skaterów przemierzających opustoszałe drogi, powracających piosenek. Jarmusch pokazuje w zasadzie trzy warianty tej samej sytuacji – momentu niezręcznego spotkania rodziców z dziećmi, podczas którego uwidacznia się komunikacyjna przepaść między pokoleniami. Reżyser w swoim stylu nie inscenizuje jednak wielkich rodzinnych dramatów, niezrozumienie między postaciami ujawnia się tu podskórnie – jak w świetnym gagu z postawionym na stole bukietem kwiatów, przysłaniającym zasiadających do lunchu domowników.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się działać bez zarzutu. Reżyser powtarza sprawdzone stylistyczne chwyty, w obsadzie jest parę znajomych „Jarmuschowskich” twarzy (na czele z wybitnym jak zawsze Tomem Waitsem), niepodrabialny śmieszno-gorzki ton jest momentalnie wyczuwalny. Problem z filmem polega jednak na wspomnianej repetycji. Pierwsza nowelka, w której brat-Adam Driver i siostra-Mayim Bialik odwiedzają ojca-Toma Waitsa, działa bezbłędnie – humor i gorycz elegancko się w niej równoważą, a niespodziewana puenta zgrabnie ilustruje centralny temat filmu. Kolejne miniaturki sprawiają jednak wrażenie coraz bardziej mechanicznego odtwarzania tych samych zabiegów. Poszczególne historie, zamiast nawzajem się uzupełniać (tak jak chociażby w Kawie i papierosach), dublują po prostu te same obserwacje.
W rezultacie Father Mother… ogląda się niestety w atmosferze postępującego znudzenia. I nie chodzi tu o nudę znaną z dotychczasowej twórczości Jarmuscha – fotogeniczną w swej banalności, tożsamą z pewną życiową szlachetnością. Absurdalne dyskusje o wszystkim i o niczym z Kawy i papierosów, egzystencjalne rozterki zblazowanych wampirów Tylko kochankowie przeżyją czy pozornie monotonna codzienność tytułowego Patersona przybierały w obiektywie reżysera fascynującą, momentami wręcz wzruszającą formę – familijne bolączki bohaterów Father Mother… to tymczasem przykry pokaz jazdy na twórczym autopilocie.

Przed seansem filmu kilku bliskich znajomych wysnuło przypuszczenia, iż tegoroczne zwycięstwo Jarmuscha na festiwalu w Wenecji to być może powtórka z innego zdobywcy Złotego Lwa, czyli ubiegłorocznego W pokoju obok Pedro Almodovara – kuriozalnego dzieła, w którym uznany kinowy autor zamieniał swój styl w niezamierzoną autoparodię. Zaniepokojonych uspokajam – zdarzają się w Father Mother Sister Brother momenty, w których fani Jarmuscha poczują się jak u siebie. W osnuwającej film atmosferze i pojedynczych gagach wciąż można odnaleźć ślady dawnej formy reżysera. Całość ogląda się więc bez bólu, jednak nie zmniejsza to niestety ogólnego poczucia rozczarowania. Można było narzekać na rażącą oczywistość społecznego komentarza w Tylko truposze nie umierają, jednak po latach widać, iż tamten film – przy wszystkich swoich problemach – zachowywał przynajmniej unikalny charakter. Father Mother… tymczasem przypomina zaledwie kadłubek dawnych Jarmuschowskich opowieści. W swojej (pozytywnej) filmwebowej ocenie znajoma napisała, iż Złoty Lew dla filmu to bardziej nagroda dla twórcy za dotychczasowe zasługi. W punkt.










![Khamzat Chiamev i Ian Garry starli się za kulisami gali UFC w Katarze. Interweniowali inni ludzie [WIDEO]](https://mma.pl/media/uploads/2025/11/Hanba-2025-11-23T084523.170.webp)

