Sukces Ligi Sprawiedliwości na początku lat 60. ubiegłego stulecia zachęcił włodarzy Marvela do stworzenia własnej drużyny superbohaterów, ale Stan Lee i Jack Kirby poszli o krok dalej – zamiast połączyć kilka kolorowych postaci z różnych bajek, obdarzyli supermocami rodzinę. Ta wolta okazała się powiewem świeżości i kasowym sukcesem, ale po przeniesieniu na ekrany Fantastyczna Czwórka nigdy nie miała tyle szczęścia.
Pierwszą próbę podjęli serialowy reżyser Oley Sassone (znany z kilku odcinków Xeny: wojowniczej księżniczki) i legendarny producent kina klasy B, Roger Corman, ale jedyną prawdziwą motywacją okazało się dążenie do zachowania praw do ekranizacji. Kiedy termin ich wygaśnięcia zaczynał się zbliżać, podjęto decyzję o nakręceniu czegokolwiek, byleby Marvel nie miał możliwości nawiązania współpracy z innym studiem. Efekt jest urokliwie tandetny i zabawny, a to już więcej niż u kolejnych dwóch wcieleń filmowej Fantastycznej Czwórki – tych w reżyserii Tima Story’ego oraz Josha Tranka.

Wydawało się wręcz, iż Pierwsza Rodzina Marvela jest z natury zbyt przerysowana i odklejona od rzeczywistości, by z powodzeniem dokonać przeniesienia jej z kart komiksów na ekrany, ale przecież na papierze zaliczyła wiele wyjątkowych, opowiedzianych na poważnie przygód. Chociażby w Fantastyczna Czwórka 1234 Granta Morrisona czy w wizualnym majstersztyku Fantastyczna Czwórka. Pełne koło Alexa Rossa. Tym razem spróbowano jednak czegoś innego. Zamiast desperackich prób wmawiania publiczności, iż to wszystko mogłoby wydarzyć się naprawdę, z dumą odwołano się do źródła zainspirowanego kinem ery atomowej, bezwstydnie sięgając po krągłe pojazdy wzorowane na Chevrolecie Corvairze, białe kozaki na wyposażeniu umundurowania i przede wszystkim wierny pierwowzorowi projekt Bena Grimma, zwanego u nas czasami Stworem, kiedy indziej Rzeczą. Przypominający gry z serii Fallout retrofuturyzm nie tylko cieszy oko, pozwala też uciec od wysłużonej estetycznej otoczki filmów Marvela. Paleta kolorów, scenografia i kostiumy, codzienne życie miasta – wszystko tutaj wygląda inaczej.
Na tle marvelowego standardu Fantastyczna 4 wyróżnia się w wielu kategoriach. Wreszcie zrezygnowano z poczucia humoru, które od kilku lat sprawiało wrażenie opowiadania w kółko tego samego żartu. Choć kilkukrotnie wydaje się, iż już zaraz zobaczymy Lokiego, Bucky’ego czy innego Nicka Fury’ego, na szczęście nie ma też gościnnych występów. Mało tego – przed seansem w ogóle nie trzeba zapoznawać się z tym rozległym uniwersum filmów i seriali, by nadążać za wydarzeniami. Na wyróżnienie zasługuje również muzyka – w końcu nie brzmi jak schematyczne tło wygenerowane przez sztuczną inteligencję. Michael Giacchino nie skomponował wprawdzie charakterystycznego motywu, który na długo zapadałby w pamięć, ale aktywnie współpracuje z obsadą, akcją i scenariuszem, sprawnie stopniując napięcie. Jak istotną pełni rolę, można przekonać się zwłaszcza w znakomitej scenie pościgu na obrzeżach czarnej dziury, gdzie intensywny, wykonany wraz ze stuosobowym chórem utwór Nothing Neutron on the Sun bierze na siebie ciężar prowadzenia narracji. Ta z kolei nie grzęźnie w rozwlekłej opowieści o początkach Fantastycznej Czwórki. Nie są może aż tak powszechnie znane jak początki Spider-Mana, ale na tyle zakorzenione w popkulturze, by ekspresowy skrót w zupełności wystarczył.

Po nim błyskawicznie przechodzimy do konkretów, czyli do nadejścia Galactusa. Postaci niby jeszcze trudniejszej do przedstawienia w filmie aktorskim (w Narodzinach Srebrnego Surfera z 2007 roku był… energetyczną chmurą), ale i w tym przypadku wyszło na to, iż sięgnięcie po pierwowzór popłaca. Ralph Ineson nie został wprawdzie przyodziany we fiolet i róż, ale projekt kostiumu pozostał wierny komiksowemu i prezentuje się spektakularnie. Głęboki głos aktora i posępna aparycja wplatają w dodatku w fabułę nieco grozy, podobnie jak metody działania zjadacza planet, które bardziej niż typowy czarny charakter, przypominają niszczycielski żywioł. Starcie z nim kilka ma wspólnego z walką Avengers z Thanosem albo Strażników Galaktyki z Wielkim Ewolucjonistą. Jest jak walka o przetrwanie w Pojutrze, 2012 i innych filmach katastroficznych, tyle iż z rozciągniętym środkowym aktem, kiedy destrukcyjna siła majaczy gdzieś na drugim planie, a gonitwa z czasem na znalezienie ratunku nakręca nerwową atmosferę.
To interesujące rozwiązanie, bo z jednej strony jest w tym filmie sporo optymizmu, a z drugiej nie sposób nie odnieść wrażenia, iż wszyscy chodzą tutaj z nosami spuszczonymi na kwintę. Aktorska Fantastyczna Czwórka po raz pierwszy zachowuje się jak prawdziwa rodzina, a nie zlepek przypadkowych osób, ale na standardową walkę na poduszki z pierzem miejsca nie ma. Jest za to prawdziwa walka o to, by nie ulec przeciwnościom losu i nikt nie musi kompulsywnie powtarzać słowa „rodzina”, jak w Szybkich i wściekłych, by od początku do końca jasne było, jaka jest stawka tych potyczek.

Rodzinka jest w dodatku wyjątkowo fajna. Przepychanki Bena (Ebon Moss-Bachrach) i Johnny’ego (Joseph Quinn) są subtelne i naturalne, chorobliwe ścisły umysł Reeda (Pedro Pascal) często ratuje sytuację, ale prowadzi też do konfliktów, gdy brakuje mu czułości, a Susan (Vanessa Kirby)… To jej film. Nie tylko trzyma całą drużynę w kupie, ale jest też łącznikiem Fantastycznej Czwórki z mieszkańcami Nowego Jorku, z dawnym przeciwnikami i nowymi sprzymierzeńcami. Jej głosem najdosadniej wybrzmiewa istotny w dzisiejszych czasach przekaz jednoczenia się w obliczu większego zła. Może trochę naiwny, bo w naszym zdecydowanie mniej idealistycznym świecie nie zabrakłoby opozycji twierdzącej, iż to właśnie Galactus chce dla ludzkości najlepiej (przez chwilę wspomniana jest choćby sekta, która zamierza powitać go na Mount Everest), a pokrzepiająca mowa Sue spotkałaby się z gniewem tłumu, ale od czegoś trzeba zacząć odchodzenie od wyłącznie pesymistycznych wizji przyszłości w kulturze.
Nadzieja nie jest w Fantastycznej 4 podana jako łatwy sposób patrzenia na życie. To film Marvela, więc można się domyślić, jaki będzie rezultat finałowego starcia, niemniej walka o przetrwanie nie wydaje się jedynie formalnością przed ostatnim żartem, zanim pojawią się napisy końcowe. Toczy się zresztą na dwóch frontach – mierzenia się z widmem zagłady całej planety i zagrożeniem na bardziej osobistym poziomie. Przypomina to wręcz słynny dylemat wagonika i próbę rozwiązania go w niekonwencjonalny sposób, ale nie tylko ten główny wątek spędza bohaterom i bohaterkom sen z powiek. Na odleglejszym planie zarysowane są osobisty dramat Bena Grimma po utracie ludzkiej twarzy, poczucie winy Reeda Richardsa, zrezygnowanie z człowieczeństwa przez Srebrną Surferkę po to, by ratować bliskich, a choćby niepozwalający na przerwanie morderczego pochodu przez galaktyki głód Galactusa.

Nie oznacza to bynajmniej, iż dramatyczny filar rzuca cień na to, czego wiele osób oczekuje w największym stopniu, sięgając po produkcje z MCU. Sceny akcji i walk są wyjątkowo udane, efekty specjalne – których jakość w ostatnich latach często była krytykowana – wyglądają znacznie lepiej i pewnie dałoby się wyciągnąć z Pierwszych kroków tylko tyle. To udany przedstawiciel nurtu, który w ostatnim czasie nie miał się najlepiej. Solidny fundament fabularny sprawia jednak, iż te wszystkie ciosy, eksplozje i starcia mają odpowiedni ciężar, a losy tych, o których rodzina herosów walczy nie są publiczności obojętne.
Fantastyczna 4: Pierwsze kroki to popcornowe kino rozrywkowe na najwyższym poziomie. Wiele filmów Marvela z obecnej dekady – od mniej udanych (Ant-Man i Osa: Kwantomania, Marvels, Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat) po te ciekawsze (Thunderbolts*, Deadpool & Wolverine, Doktor Strange w multiwersum obłędu) – przyciąga wybuchową mieszanką widowiskowych potyczek z nostalgią i kreowaniem własnej mitologii, ale tylko w trzecią część Strażników Galaktyki włożono równie wiele serca. Oby był to zwiastun zmian na lepsze, które są temu uniwersum desperacko potrzebne.
korekta: Daniel Łojko