Wszyscy, którzy zdecydowali się na udział w łódzkim koncercie Limp Bizkit, raczej nie będą tej decyzji żałowali. Amerykanie byli w znakomitej formie i pokazali, co to znaczy mieć dobry kontakt z publicznością.
Ikona numetalu, zespół Limp Bizkit, wyprzedał łódzki koncert w zaledwie kilka dni. Fani formacji musieli czekać na jej przyjazd do Polski prawię dekadę, stąd tak ogromne zainteresowanie nie powinno dziwić. Również dlatego, iż Fred Durst i spółka są po prostu w bardzo dobrej formie.
Zanim gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie, królowali na niej zaproszeni gości. A było ich sporo – cztery supporty to jak na obecne standardy całkiem sporo. Karen Dio, N8 Noface, Ecca Vandal i Bones rozgrzali publiczność, a w mojej ocenie zdecydowanie najciekawiej wypadła pochodząca z RPA Ecca, która wręcz zarażała sceniczną energią.
Limp Bizkit zaczęli od mocnego uderzenia, bo „Break Stuff”, co pozwoliło rozhuśtać wypełnioną Atlas Arenę w zaledwie kilka sekund. Zgodnie z przewidywaniami polecieli przekrojowo, sięgając po swoje największe przeboje – nie zabrakło oczywiście „My Generation”, „Rollin’ (Air Raid Vehicle)”, thewhowskie „Behind Blue Eyes”, „Nookie” czy „My Way”. Co ciekawe, „otwieracz” zagrali również na zakończenie.
Niezwykłym momentem łódzkiego koncertu było zaproszenie na scenę jednego z fanów, konkretnie Dawida z Krakowa, który na zaprezentował się tak dobrze, jakby na tej scenie się urodził. Wespół z Fredem zaśpiewali – jakby to wszystko było wcześniej ćwiczone! – „Full Nelson”.
Wyjątkowy moment, a dla chłopaka bez wątpienia pamiątka na całe życie. Jednocześnie panowie z Limp Bizkit ponownie pokazali, iż nie brakuje im luzu. Zresztą przez cały ten świetny koncert im go nie brakowało.
Relacja z wydarzenia pojawi się w jednym z najbliższych „Teraz Rocków”.
Galeria z koncertu Limp Bizkit w Łodzi – Przemek Kokot









