Fallout, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]

filmawka.pl 1 tydzień temu

Fallout, Fallout, Fallout. List miłosny do pulpowego sci-fi, dekonstrukcja lat 50. i amerykański sen w krzywym zwierciadle.

Czekaliśmy na swoją turę w piaskach Kalifornii, snuliśmy się przez zielony filtr w ruinach Waszyngtonu, decydowaliśmy o losach Nowego Vegas, walczyliśmy w Nowej Anglii i Appalachach, aż w końcu doczekaliśmy się adaptacji serialowej. Czy Todd Howard dostarczył?

Główna bolączka fabuły serialowego Fallouta tkwi w jej sztampowości. Troje bohaterów przedstawia trzy warianty opowieści: wyrwana z bezpiecznego gniazda naiwna Lucy poszukuje zaginionego członka rodziny, rzucony na głęboką wodę nowicjusz Maximus próbuje odnaleźć bezcenny artefakt, mogący uratować lub zniszczyć świat, a zmęczony życiem Ghul błąka się po pustkowiach w poszukiwaniu zemsty i świętego spokoju. Dorzućmy do tego character development z pierwszego roku scenopisarstwa, z obowiązkowym zdobyciem twardej skóry przy zachowaniu złotego serca, znalezieniem w sobie odwagi czy skruszeniem fasady cynika i doprawmy dosłownym momentem z głaskaniem pieska (choć Ochłap to nie byle kundel). Kolejne elementy fabuły to klasyka serii: ucieczka z rodzinnej krypty, warowna osada handlowa, ruina przedwojennego świata i finał w przedwojennej atrakcji turystycznej: wszystko znamy, we wszystko graliśmy i tylko czekamy, aż NPC podejdzie z questem o szukaniu figurek Vault-Boya. Wielki zwrot akcji jest oczywisty dla wszystkich z podstawową wiedzą o Vault-Tecu, ale – co interesujące – ratują go małe zdrady sekretów drugoplanowych postaci i pomniejszy wątek śledztwa Norma, brata głównej bohaterki, który śmiało nazwę najlepszym w serialu.

Walton Goggins jako Ghul / mat. prasowe Amazon

Trio głównych bohaterów tkwi w okowach scenariusza, czyniącego z nich wyjątkowo przewidywalne postaci. Ella Purnell, niczym Samotny Wędrowiec z trzeciej części, wyrusza w poszukiwaniu zaginionego ojca na kurs kolizyjny z okrucieństwem i radosną nieprzewidywalnością postapokaliptycznej Kalifornii, gdzie – co za niespodzianka – naiwny optymizm i slogany z krypty na kilka się przydają, w starciu z obrzynami i mutantami. Postać Brytyjki przechodzi tradycyjny kurs od świeżaka do pełnoprawnej bohaterki, w którym do pełni sztampowości brakuje tylko przystrzyżenia sobie bojowej grzywki i żucia gumy. Aaron Moten jako Maximus, młody giermek w zardzewiałym już Bractwie Stali, to klasyczny przykład szeregowego żołnierza, który dostrzegłszy nierówności i hipokryzję w swej armii, wyrusza na własną, idealistyczną wojnę. Najsilniejszym ogniwem jest Walton Goggins jako Cooper Howard / Ghul: przedwojenny aktor i maskotka Vault-Tecu, a w tej chwili ghul i łowca nagród, który strzela przed pytaniem, nosi arsenał klawych giwer, kryje oczy pod kowbojskim kapeluszem, ma wszystkich gdzieś i za wiadro kapsli wyruszyłby na całe Bractwo Stali – czyli klasyczny Kurier z New Vegas. Niestety i tutaj nie uniknięto klasycznych tropów rewolwerowca o twardej skórze, choć z wrażliwym sercem, ale za to jego wątek przedwojenny mieści się w ścisłej czołówce. Kyle MacLachlan jako Hank, ojciec Lucy i nadzorca krypty 33, mimo krótkiego czasu ekranowego wciąż przykuwa do ekranu, ale perłą w koronie pustkowia jest Moisés Arias w roli Norma, brata Lucy. Przez pierwsze odcinki miałem ochotę rzucić go na pożarcie radrakanom, ale kiedy jego wątek nabiera rozmachu, błyszczy jak napromieniowany ghul.

World-building wskazuje na to, iż diabeł może i tkwi w szczegółach, ale Todd Howard zajął się tłem i spowodował jeszcze większe szkody. Fallout nazywano post-postapokalipsą, w której cywilizacja zaczęła się odbudowywać, ale scenariusz wyciąga kolejną pochodną z zagłady i unicestwia resztki nadziei w świecie po Wielkiej Wojnie. Trudno znaleźć scenę bez znajomych produktów z franczyzy – Nuka Cola i Sunset Sarsaparilla wciąż uświetniają stacje benzynowe, stimpaki i AntyRad czekają w każdej apteczce, a menu krypt i powierzchni jest znane każdemu graczowi. Niestety, na wiele ikonicznych elementów uniwersum poza cameo, takich jak szpony śmierci, supermutanty czy też Enklawę, przyjdzie nam poczekać do prawdopodobnego drugiego sezonu, a poszarganie świętości w ostatnim kadrze sezonu nie napawa mnie optymizmem. Muzykę skupiono na utworach z post-Vegasowych gier, ale wciąż jest ona jednym z najbardziej nastrojowych elementów produkcji.

Aaron Moten jako Maximus / mat. prasowe Amazon

Fallout zawsze śmieszył i straszył jednocześnie, ale serialowi nie do końca to wychodzi. Najwięcej śmiechu budzą małe głupotki żywcem wyciągnięte z gier, ale większość dialogów głównych bohaterów to zgrane teksty, mogące co najwyżej wywołać delikatne wypuszczenie powietrza nosem (poza osławioną już rozmową w 4 Krypcie, przez którą z zażenowania zęby bolą). Multum drobnych ról aktorów komediowych stara się dośmiesznić produkcję, ale przez nieemocjonalne dialogi ich wysiłki padają na jałowy grunt. Sytuacja wygląda nieco lepiej na froncie horroru: wprawdzie nie odczujemy wrażenia, jakbyśmy uciekali z pistoletem w ręku przed szponem śmierci, ale połączenie strachu ze smutkiem umierającego świata i grozą bycia marionetką w ręku korporacji przynosi rezultaty. Nie uświadczysz jumpscare’a z ghulem ani ciężkiej atmosfery opuszczonej krypty pełnej promieniowania, a prędzej zastanowisz się nad swoją bezradnością i bezsilnością, w razie choćby tak cukierkowej apokalipsy.

Mimo wszystkich swoich wad, Fallout wywołuje mnóstwo bezceremonialnej radochy rodem z końcowych faz gier, kiedy możemy już robić wszystko, co nam się podoba. Ghul rozstrzeliwujący połowę miasteczka z widocznym perkiem Krwawa Miazga? Radośnie obrzydliwa walka ze zmutowaną salamandrą przy In the Mood? Szalone spotkania z indywiduami na pustkowiach? Wielka bitwa w ruinach Obserwatorium Griffitha, przy której Mia i Sebastian dosłownie odlecieliby w kosmos? Wszystko to wywołuje uśmiech na twarzy zarówno u graczy, jak i nowych fanów, ale kiedy zgaśnie już ekran, niestety nie pomaga to na bolączki słabego scenariusza i świętokradczych decyzji w sprawie uniwersum. Z niecierpliwością czekam na drugi sezon, choć głównie w celu zobaczenia, jak Howard z ekipą naprawią pozostawiony przez siebie bałagan, a do tej pory możecie mnie znaleźć gdzieś na południe od znaku Welcome to fabulous New Vegas, gdyż zabawa w kowboja z żądzą krwi i władzy nigdy się nie znudzi.

Korekta: Krzysztof Kurdziej

Idź do oryginalnego materiału