Odwieczny przepis na sequel mówi jasno: to samo, tylko bardziej. Twórcy "Vaiany 2" wzięli sobie te wytyczne do serca i potraktowali je bardzo, ale to bardzo dosłownie. Drugi film o przygodach wypływającej w morze dzielnej dziewczyny trzyma się fabularnego szlaku "jedynki" tak wiernie, iż prawie można go nazwać remakiem. Prawie, bo w mocy pozostaje druga część równania: w ramach wspomnianego "bardziej" dostajemy po prostu "więcej" – ot, więcej postaci, które wyruszają na przygodę z Vaianą i półbogiem Mauim. Aż prosi się o kontrę, iż "bardziej"/"więcej" nie zawsze oznacza "lepiej". I będzie to kontra cokolwiek słuszna. Między wierszami tej ciętej riposty gubi się jednak fakt, iż "Vaiana 2", choćby jeżeli słabsza od części pierwszej, to jednak wciąż "Vaiana". A to już coś.
Wiele mówi sam kontekst. Pierwsza "Vaiana" (2016) była częścią disnejowskiej fali wznoszącej, na której płynęły też "Ralph Demolka" (2012), "Kraina Lodu" (2013) i "Zwierzogród" (2016). Studio Disney Animation wyprzedziło wówczas Pixara, który ledwie chwilę wcześniej wydawał się absolutnie niedościgniony, z filmu na film tylko podnosząc poprzeczkę. W latach 2012-2017 hierarchia zmieniła się jednak na korzyść firmy-matki: "Uniwersytet potworny" (2013), "Dobry dinozaur" (2015) czy "Auta 3" (2017) Pixara nie miały doskoku nie tylko do pixarowych klasyków, ale i do wspomnianych nowych propozycji samego Disneya. "Vaiana 2" przypływa jednak do nas w zupełnie innym klimacie. Po sukcesie pierwszej części animacji nastąpiło ewidentne przesilenie i od tego czasu Disney przeplata kolejne słabsze-choć-wciąż-ciekawe sequele ("Kraina lodu 2", "Ralph Demolka w internecie") kolejnymi oryginalnymi wpadkami ("Raya i ostatni smok" czy zwłaszcza "Życzenie") – z chlubnym wyjątkiem całkiem udanego "Naszego magicznego Encanto" (2021). Nie da się ukryć, iż dla "Vaiany 2" jest to tło całkiem korzystne. Bo choć film nie wskakuje na równie wysoką falę co pierwsza część, to jednak wciąż rzetelnie trzyma kurs.
Kto widział "Vaianę", ten z grubsza wie, jak to leci. Vaiana musi raz jeszcze wypłynąć na przestwór oceanu z misją, w której po raz kolejny pomoże jej półbóg Maui. Ponownie spotka na swej drodze równie-gniewne-co-urocze plemię kokosoludków Kakamora, zanurkuje na spotkanie mieszkającego pod wodą groźnego stwora i stawi czoła rozeźlonemu bóstwu, które utrudnia życie mieszkańcom jej rodzinnej wyspy. Różnica jest taka, iż pierwsza część opowiadała o kobiecie uniezależniającej się od umięśnionych-ale-kruchych mężczyzn, którzy a to jej czegoś zakazują, a to jej coś odbierają. Teraz pora otworzyć się na świat: "Vaiana 2" jest opowieścią o szukaniu wspólnoty, o partnerstwie, o wspieraniu się nawzajem.
Wspomniane rozmnożenie postaci (pierwsza część była w zasadzie spektaklem dwójki aktorów) współgra więc z tematem filmu: szukając kontaktu z innymi plemionami, bohaterka będzie musiała wesprzeć się na barkach towarzyszy podróży. choćby pyszałkowaty Maui posłuży jej radą i emocjonalnym wparciem. I chociaż drużynę Vaiany tworzą wygrane na pojedynczych nutkach postacie (zapatrzony w Mauiego Moni, majsterkująca Loto, zgryźliwy Kele), to ich siła tkwi właśnie we wspólnocie. Z połączenia tych prostych dźwięków powstaje czuła, harmonijna melodia. Ot, muzyka fal.
A skoro o melodiach mowa: niestety, nie ma tu piosenki na miarę "Pół kroku stąd" (znanej jako powtórka z "Mam tę moc", tyle iż lepsza od "Mam tę moc"). Ale nie ma też Lin-Manuela Mirandy na liście płac, więc można było się tego spodziewać (piosenki, które dostaliśmy, są zresztą całkiem przyjemne). Przybyło za to scenarzystów, bo do Jareda Busha dołączyła Dana Ledoux Miller. Napisana przez ten duet historia, choć powtarza sprawdzony schemat, nie płynie jednak równie gładko, co fabuła "Vaiany". Już punkt wyjściowy jest nieporównanie słabszy: wyruszająca na misję Vaiana w zasadzie nie napotyka większego oporu. Brakuje więc silnego konfliktu, który mógłby ładnie napiąć fabularną cięciwę. Cierpi na tym finał (jak uczył Billy Wilder: "Jeśli masz problem w trzecim akcie, to znaczy, iż masz problem w pierwszym akcie"), pozbawiony nie tylko swoistej nieuchronności, ale też czytelnych zasad warunkujących rozwiązanie problemu, przed jakim stanęli bohaterowie. Porównajcie to z genialnym odkryciem w zakończeniu pierwszej części.
To jednak interesująca i nieoczekiwana sytuacja, bo, znając kulisy powstania "Vaiany 2", szukałbym problemów gdzie indziej. Przypomnę: film miał być początkowo serialem, ale szef Disneya Bob Iger zarządził nową politykę kinowych sequeli i projekt w trakcie produkcji został podniesiony do rangi pełnego metrażu. Na ekranie nie widzę jednak ani wizualnej oszczędności ani epizodycznego rozproszenia, których się obawiałem (inna sprawa, iż wątek najciekawszej postaci, nietoperzycy Matangi, pozostaje frustrująco niedomknięty). jeżeli już, mnogość rozmaitych elementów (zasada sequelowego "więcej" w praktyce) działa raczej na korzyść filmu.
Bo choćby jeżeli scenarzyści zbyt często wiosłują w miejscu, to i tak nasycają film odpowiednią ilością smaczków i atrakcji. Słodka do bólu siostrzyczka Vaiany, która nie chce puścić siostry w podróż, kradnie każdą scenę, w której się pojawia (przede wszystkim dizajnem swoich mleczaków). Podobnie jak zadziorny wojownik z plemienia Kakamora, który dołącza do drużyny bohaterów: ich własny mały twardziel w typie szopa Rocketa, żółwia Raphaela czy mutanta Wolverine'a. Zawsze można też liczyć na znany z pierwszej części duet komediowych samograjów: prosiaczka Puę i koguta Heiheia. Nagromadzenie podobnych błyskotek, drobnych-i-prostych przyjemności wystarczy, by zadowolić widza docelowego filmu – tego małego – choćby jeżeli rodzic może tym razem nie mieć specjalnie nad czym dumać. Zamiast oceanicznych głębi znaczeń jest ślizganie się po powierzchni, ale może czasem wystarczy proste przesłanie i dobra zabawa. Jak śpiewał Maui w pierwszej części: "Hej, jest okej".
Wiele mówi sam kontekst. Pierwsza "Vaiana" (2016) była częścią disnejowskiej fali wznoszącej, na której płynęły też "Ralph Demolka" (2012), "Kraina Lodu" (2013) i "Zwierzogród" (2016). Studio Disney Animation wyprzedziło wówczas Pixara, który ledwie chwilę wcześniej wydawał się absolutnie niedościgniony, z filmu na film tylko podnosząc poprzeczkę. W latach 2012-2017 hierarchia zmieniła się jednak na korzyść firmy-matki: "Uniwersytet potworny" (2013), "Dobry dinozaur" (2015) czy "Auta 3" (2017) Pixara nie miały doskoku nie tylko do pixarowych klasyków, ale i do wspomnianych nowych propozycji samego Disneya. "Vaiana 2" przypływa jednak do nas w zupełnie innym klimacie. Po sukcesie pierwszej części animacji nastąpiło ewidentne przesilenie i od tego czasu Disney przeplata kolejne słabsze-choć-wciąż-ciekawe sequele ("Kraina lodu 2", "Ralph Demolka w internecie") kolejnymi oryginalnymi wpadkami ("Raya i ostatni smok" czy zwłaszcza "Życzenie") – z chlubnym wyjątkiem całkiem udanego "Naszego magicznego Encanto" (2021). Nie da się ukryć, iż dla "Vaiany 2" jest to tło całkiem korzystne. Bo choć film nie wskakuje na równie wysoką falę co pierwsza część, to jednak wciąż rzetelnie trzyma kurs.
Kto widział "Vaianę", ten z grubsza wie, jak to leci. Vaiana musi raz jeszcze wypłynąć na przestwór oceanu z misją, w której po raz kolejny pomoże jej półbóg Maui. Ponownie spotka na swej drodze równie-gniewne-co-urocze plemię kokosoludków Kakamora, zanurkuje na spotkanie mieszkającego pod wodą groźnego stwora i stawi czoła rozeźlonemu bóstwu, które utrudnia życie mieszkańcom jej rodzinnej wyspy. Różnica jest taka, iż pierwsza część opowiadała o kobiecie uniezależniającej się od umięśnionych-ale-kruchych mężczyzn, którzy a to jej czegoś zakazują, a to jej coś odbierają. Teraz pora otworzyć się na świat: "Vaiana 2" jest opowieścią o szukaniu wspólnoty, o partnerstwie, o wspieraniu się nawzajem.
Wspomniane rozmnożenie postaci (pierwsza część była w zasadzie spektaklem dwójki aktorów) współgra więc z tematem filmu: szukając kontaktu z innymi plemionami, bohaterka będzie musiała wesprzeć się na barkach towarzyszy podróży. choćby pyszałkowaty Maui posłuży jej radą i emocjonalnym wparciem. I chociaż drużynę Vaiany tworzą wygrane na pojedynczych nutkach postacie (zapatrzony w Mauiego Moni, majsterkująca Loto, zgryźliwy Kele), to ich siła tkwi właśnie we wspólnocie. Z połączenia tych prostych dźwięków powstaje czuła, harmonijna melodia. Ot, muzyka fal.
A skoro o melodiach mowa: niestety, nie ma tu piosenki na miarę "Pół kroku stąd" (znanej jako powtórka z "Mam tę moc", tyle iż lepsza od "Mam tę moc"). Ale nie ma też Lin-Manuela Mirandy na liście płac, więc można było się tego spodziewać (piosenki, które dostaliśmy, są zresztą całkiem przyjemne). Przybyło za to scenarzystów, bo do Jareda Busha dołączyła Dana Ledoux Miller. Napisana przez ten duet historia, choć powtarza sprawdzony schemat, nie płynie jednak równie gładko, co fabuła "Vaiany". Już punkt wyjściowy jest nieporównanie słabszy: wyruszająca na misję Vaiana w zasadzie nie napotyka większego oporu. Brakuje więc silnego konfliktu, który mógłby ładnie napiąć fabularną cięciwę. Cierpi na tym finał (jak uczył Billy Wilder: "Jeśli masz problem w trzecim akcie, to znaczy, iż masz problem w pierwszym akcie"), pozbawiony nie tylko swoistej nieuchronności, ale też czytelnych zasad warunkujących rozwiązanie problemu, przed jakim stanęli bohaterowie. Porównajcie to z genialnym odkryciem w zakończeniu pierwszej części.
To jednak interesująca i nieoczekiwana sytuacja, bo, znając kulisy powstania "Vaiany 2", szukałbym problemów gdzie indziej. Przypomnę: film miał być początkowo serialem, ale szef Disneya Bob Iger zarządził nową politykę kinowych sequeli i projekt w trakcie produkcji został podniesiony do rangi pełnego metrażu. Na ekranie nie widzę jednak ani wizualnej oszczędności ani epizodycznego rozproszenia, których się obawiałem (inna sprawa, iż wątek najciekawszej postaci, nietoperzycy Matangi, pozostaje frustrująco niedomknięty). jeżeli już, mnogość rozmaitych elementów (zasada sequelowego "więcej" w praktyce) działa raczej na korzyść filmu.
Bo choćby jeżeli scenarzyści zbyt często wiosłują w miejscu, to i tak nasycają film odpowiednią ilością smaczków i atrakcji. Słodka do bólu siostrzyczka Vaiany, która nie chce puścić siostry w podróż, kradnie każdą scenę, w której się pojawia (przede wszystkim dizajnem swoich mleczaków). Podobnie jak zadziorny wojownik z plemienia Kakamora, który dołącza do drużyny bohaterów: ich własny mały twardziel w typie szopa Rocketa, żółwia Raphaela czy mutanta Wolverine'a. Zawsze można też liczyć na znany z pierwszej części duet komediowych samograjów: prosiaczka Puę i koguta Heiheia. Nagromadzenie podobnych błyskotek, drobnych-i-prostych przyjemności wystarczy, by zadowolić widza docelowego filmu – tego małego – choćby jeżeli rodzic może tym razem nie mieć specjalnie nad czym dumać. Zamiast oceanicznych głębi znaczeń jest ślizganie się po powierzchni, ale może czasem wystarczy proste przesłanie i dobra zabawa. Jak śpiewał Maui w pierwszej części: "Hej, jest okej".