F1: FILM. Rycerze w bolidach [RECENZJA]

film.org.pl 2 dni temu

W F1 Josepha Kosinskiego odnajdziemy adekwatnie wszystkie najpopularniejsze schematy kina sportowego. Weteran z traumatyczną przeszłością powracający na tor, aby po raz ostatni dowieść swej wielkości? Check. Nieoszlifowany diament, dla którego największym zagrożeniem nie są inni kierowcy, ale połączenie jego własnej ambicji i wybujałego ego? Check. Szerzej nieznana, skazywana na porażkę drużyna underdogów nawiązująca równą walkę z największymi na przekór wszelkim przewidywaniom? Check. Uwierzcie mi na słowo: wymieniać można by jeszcze długo. Nowy film Kosinskiego przypomina do pewnego stopnia solidny bolid wyścigowy: zbudowany zgodnie z instrukcją obsługi, z dobrze wszystkim znanych części. Zadanie inżynierów było proste – zbić ryzyko niepowodzenia do absolutnego minimum. Decydująca okazuje się w takim układzie choćby nie tyle jakość poszczególnych elementów, co sposób ich połączenia oraz, rzecz jasna, persona kierowcy. I z ręką na sercu przyznać trzeba, iż na obu tych płaszczyznach F1 dowozi.

Podczas oglądania początkowych scen filmu Kosinskiego można powrócić na moment myślami do jego poprzedniego projektu, czyli Mavericka. Reżyser znów robi tu coś wyjątkowo mało hollywoodzkiego, to znaczy przedstawia nam bohatera nie za pośrednictwem dialogów albo narracji z offu, ale organicznie, poprzez akcję. W otwierającej scenie drugiego Top Guna śledziliśmy w napięciu, jak Tom Cruise próbuje stać się najszybszym człowiekiem na ziemi, bijąc rekord prędkości w kokpicie macha 10. Tutaj wrzuceni zostajemy w sam środek 24-godzinnego wyścigu Daytona. Sen Sonny’ego Hayesa (Brad Pitt) zostaje brutalnie przerwany: ktoś puka w okno jego zdezelowanego wana i przypomina, iż za parę minut następuje zmiana kierowcy. Bohater przeciąga się niespiesznie, ściągając z uszu słuchawki. Gdy spogląda na tablicę z wynikami, nie kryje rozczarowania: ekipa, którą reprezentuje, znajduje się na szarym końcu stawki. Po wejściu do samochodu Sonny nie spuszcza nogi z gazu, adekwatnie w pojedynkę odwracając losy wyścigu. Gdy jego koledzy z drużyny otwierają szampana na najwyższym szczeblu podium, on gwałtownie pakuje manatki, inkasuje premię i odjeżdża w siną dal. Wymawia się choćby od dotknięcia pucharu: ponoć „przynosi to pecha”.

W bolidzie Formuły 1 Sonny ląduje za namową starego przyjaciela Rubena (Javier Bardem). Założony przez niego zespół – Apex GP – znajduje się na skraju zapaści finansowej, desperacko potrzebne mu wyniki, aby inwestorzy nie wycofali wsparcia. Zadanie postawione przed Sonnym jest podwójnie trudne: ma on bowiem nie tylko uratować beznadziejną sytuację ekipy Rubena, ale również podzielić się swoim doświadczeniem z nieokrzesanym, ale wyjątkowo utalentowanym żółtodziobem Joshuą Pierce’em.

Scenariusz Ehrena Krugera, choć oparty na gatunkowych kliszach, okazuje się całkiem solidnym fundamentem, na którym Kosinskiemu udaje się zbudować wciągający, audiowizualny spektakl. Sekwencji wyścigów mamy tutaj co niemiara: na tor powracamy aż 9 razy, często na więcej niż tylko kilka minut. Kamera wyczynia podczas tych sekwencji rzeczy niesamowite. Wciśnięta do wnętrza bolidu, pozwala spojrzeć na świat oczami kierowcy. Porusza się zgodnie z ruchami jego głowy, wyłapuje najdrobniejsze drgnięcia i zawahania. Chwilę później znajduje się już z boku pojazdu, przyczepiona do podwozia, dając nam namiastkę prędkości, z jaką pędzą przed siebie najlepsi kierowcy na świecie. Kosinski nie odkrywa tu, rzecz jasna, Ameryki. Korzysta ze sprawdzonej, wypracowanej na przestrzeni lat gramatyki filmów wyścigowych. Podkręca ją jednak kilkukrotnie i udoskonala: jego sekret tkwi w precyzji, intensyfikacji naszego doświadczenia. o ile myśleliście, iż Top Gun: Maverick był szczytem technologicznych możliwości kina, to w F1 Kosinski – dziś już chyba można powiedzieć otwarcie: jeden z najwybitniejszych autorów współczesnych blockbusterów – wskakuje na jeszcze wyższy poziom realizmu i immersji. Swoje pięć groszy dokłada tutaj oczywiście, iż film kręcony był podczas prawdziwych wyścigów, a na ekranie wielokrotnie możemy zobaczyć i usłyszeć rzeczywistych kierowców Formuły 1 (gdy Max Verstappen wymija na zakręcie Brada Pitta, temu nie pozostaje nic innego, jak tylko skomentowanie tego faktu słowami: „Cholera, dobry jest!”).

W szalonym, technologicznym pędzie nie gubi się jednak serce opowieści. Sceny rozgrywające się poza torem nie są, całe szczęście, jedynie bolesnym obowiązkiem, który widz odbębnić musi w tak zwanym międzyczasie. F1 to przede wszystkim, podobnie jak Wyścig Rona Howarda albo Rydwany ognia Hugh Hudsona, starcie dwóch silnych, na pierwszy rzut oka skrajnie różnych charakterów. Grany przez Damsona Indrisa Joshua wyrasta w pewnym momencie na równorzędnego bohatera filmu – jego postać, w przeciwieństwie do monolitycznej postaci Pitta, przechodzi istotną przemianę wewnętrzną. Dojrzewa, rozwija się pod okiem starszego kolegi po fachu. Z wielką satysfakcją oglądamy, jak stopniowo, krok po kroku zaciekła rywalizacja zamienia się w relację mistrz–uczeń. Przebieg tej relacji znajduje zresztą swoje odbicie w sferze metafilmowej: wkraczający dopiero na hollywoodzkie salony Indris okazuje się godnym partnerem ekranowym dla starego wyjadacza Pitta. Nie daje się zjeść presji, dotrzymując kroku amerykańskiej legendzie w licznych scenach słownych i fizycznych przepychanek. Jakość tej kreacji jest nie do przecenienia. Jakkolwiek byśmy na to nie spojrzeli: kino, tak jak i Formuła 1, okazuje się koniec końców sportem zespołowym.

W ostatniej scenie kultowego Wyścigu grany przez Chrisa Hemswortha James Hunt wdaje się wreszcie w dłuższą wymianę zdań ze swoim odwiecznym rywalem Nikim Laudą. Podczas zamykającej film rozmowy stwierdza m.in., iż jego zdaniem kierowcy wyścigowi to współcześni rycerze: ludzie, którzy regularnie, dzień w dzień stają ze śmiercią oko w oko, zawsze szlachetni i powszechnie poważani. Co ciekawe, w jednej z końcowych scen F1 Sonny Hayes sili się na podobną metaforę. Gdy młodszy kolega z zespołu pyta go po ostatnim wyścigu w sezonie, dokąd się wybiera, bohater odpowiada, iż ma jeszcze „kilka smoków do zabicia”. W ujęciu Kosinskiego kierowca-rycerz jest jednak kimś zupełnie innym. To już nie romantyczny bawidamek pokroju Hunta, z uśmiechem na ustach plądrujący skarbce i wspinający się na kolejne wieże z księżniczkami. To raczej pielgrzym, wieczny wędrowiec, zawsze gotów do podjęcia nowych wyzwań. Człowiek, który na pytanie „dlaczego bierzesz udział w wyścigach?”, może się tylko roześmiać. I nie dlatego, iż nie zna odpowiedzi, ale dlatego, iż równoznaczne jest to dla niego z pytaniem: „dlaczego oddychasz?”.

Idź do oryginalnego materiału