EWA WÓJCIAK: Nie bardzo, bo oprócz odwołań do rewolty ’68 nic nas adekwatnie nie łączy.
Chodzi o waszą długowieczność jako grupy.
To chyba jedyne podobieństwo.
Nie marzyłaś o aktorstwie. To o czym?
Chciałam być adwokatką, śladami ojca. Adwokatura miała aurę szlachetnego zawodu, który służy pokrzywdzonym.
Z twojej książki zapamiętałem raczej, iż chciałaś zostać rewolucjonistką.
Myślałam, iż pytasz o zawód (śmiech). Tak, w latach 70. byłam przejęta walką zachodnioniemieckiej grupy Baader-Meinhof, włoskiej Lotta Continua, urugwajskich Tupamaros. W pewnym momencie miałam poczucie, iż świat wkoło nas robił się coraz straszniejszy, nieznośny i – jak mi się wydawało – nikt tego nie widział i nie słyszał. Bomba wydawała mi się jedynym narzędziem, którym można by było ludzi obudzić. Nie chodziło o zabijanie, Baader-Meinhof (zachodnioniemiecka, ultralewicowa organizacja terrorystyczna – przyp. red.) zaczęła od wybuchu w pustym supermarkecie.
Aż tak bardzo PRL ci dopiekł?
To była szara, brzydka, monotonna rzeczywistość. Małe cele, małe marzenia. Mgła. Ludzie w półśnie.
Dlaczego utopistka zamieniła marzenie o rewolucji na teatr?
Na szczęście nie posiadałam wiedzy o konstruowaniu bomb, a ci z moich znajomych, którzy coś o tym wiedzieli, nie chcieli mi udzielać lekcji. Spotkałam na swojej drodze ludzi teatru, który manifestował niezgodę na rzeczywistość – i po długich zmaganiach ze sobą właśnie w teatrze skanalizowałam swój bunt. Jednak przełożenie tamtych emocji na ich ekspresję teatralną zajęło mi dużo czasu.