„Eternity. Wybieram ciebie” – dobre miejsce [RECENZJA]

filmawka.pl 1 tydzień temu

Czym jest dusza? Nad tym pytaniem od tysięcy lat pochylają się najtęższe umysły Matki Ziemi. Definicje płynące z religii czy filozofii na nic zdają się, kiedy odpalimy słownik PWN lub obejrzymy Eternity. Wybieram ciebie. Bo dusza to po prostu „ja”. To Ty. Co dzieje się z nią po dotarciu do końcowego punktu na linii życia – tego nie wie nikt. A czym jest miłość? Dla jednych będzie uczuciem, płynącą z niego relacją, zachowaniem. Drudzy spojrzą na nią pod kątem procesu chemicznego. Jeszcze inni stwierdzą, iż miłość jest wtedy, kiedy jedno spada w dół, a drugie ciągnie je ku górze. A czasem po nim skacze.

Larry umiera. Po opuszczeniu świata trafia do poczekalni dusz w postaci retrofuturystycznego centrum przesiadkowego, gdzie musi zdecydować, jak spędzi przysługującą mu wieczność. Pomóc ma w tym ogromna, kolorowa giełda, na której właściciele kramów męczą zbłąkane dusze, oferując im różne destynacje: od spalonych słońcem plaż, przez górskie lasy, czasy liceum, kosmos, Dziki Zachód, po zwykłą codzienność. Twórcy gwałtownie i niezbyt wnikliwie wykładają schematy rządzące zaświatami, ale służą one w głównej mierze jako prosty katalizator fabularny. Do Larry’ego niedługo dołącza jego żona Joan. Wszystko wskazuje na to, iż para do przeżytych wspólnie 65 lat dołoży nieskończenie więcej, jednak sytuację komplikuje Luke: pierwszy mąż Joan, który zginął za Stany Zjednoczone podczas wojny koreańskiej i czekał na nią w zaświatach przez 67 lat. Kobieta musi wybrać między mężczyzną, z którym spędziła życie a dawną miłością, z którą tego życia przeżyć nie miała okazji.

Eternity. Wybieram ciebie gwałtownie daje się poznać jako całkiem solidny przedstawiciel komediowo-romantycznego rzemiosła. Mniej lub bardziej hołduje również swojemu podgatunkowi: screwball comedy (o którym swego czasu pisała moja redakcyjna koleżanka Irena Kołtun). Płynące z gatunkowej bazy klocki czasem nierównomiernie przekłada na różne strony. W efekcie tego po dosyć intensywnym początku, środkowa część filmu zaczyna ciągnąć się – nomen omen – wieczność. Wszystko po to, by przy końcówce znów mieszać i wprowadzać zamęt zamaskowanymi epilogami. Ma to też sporo sensu, ponieważ w rywalizacji o wieczność z Joan, Larry często stawiany jest przez scenariusz na pozycji underdoga. W teorii mniej atrakcyjny wizualnie od Luke’a, zrzędliwy, delikatnie od siebie odpychający. Twórcy sprytnie usypiają naszą czujność, bo przecież już to wszystko widzieliśmy. Równie sprytnie tłumaczą, dlaczego będący w podeszłym wieku Larry i Joan jawią się twarzami Milesa Tellera i zjawiskowej jak zwykle Elizabeth Olsen. Koniec końców Eternity. Wybieram ciebie faktycznie ma wszystko to, co już widzieliśmy. Jest jednak opakowane nieco ciekawiej.

fot. „Eternity. Wybieram ciebie” / materiały dystrybucyjne Forum Film Poland

Film Davida Freyne’a nie sposób nie przyrównać do świetnego serialu, jakim jest Dobre miejsce. Wszak bohaterowie obu tych produkcji muszą zadecydować o swojej nadchodzącej wielkimi krokami wieczności, a ich zaświaty są nieco zbiurokratyzowane. Szkoda, iż Eternity bardziej nie ciągnie wątku „handlu” wiecznościami, bo w jakiś pokrętny sposób ciekawie zahacza o konsumpcjonizację dzisiejszego świata. Naturalnie przedłuża ją na zaświaty, odzierając je z mistycznej, nieznanej strony. Świetnie wpisuje się to w wyjściowe założenie filmu, bo przecież tworzą je ludzie. Ludzie, którzy za życia brali udział w wyścigu szczurów. Rywalizacja Larry’ego i Luke’a sprowadzona jest zresztą do zawodów o Joan. Przebija się z tego jakiś komentarz, ale Freyne oraz jego współscenarzysta Patrick Cunnane kierują ten statek na bezpieczne, niezmącone wody komedii romantycznej. Z jednej strony jest to w porządku i jak najbardziej uzasadnione, z drugiej film czasami komunikuje swoje aspiracje do bycia czymś więcej. Warstwa wizualna i malowane niebo czasem przypominają pastelowego Andersona, a Olsen uderza czasem w aktorskie rejestry obyczajowych dramatów. Trochę ciśnie się tu klasyczne powiedzenie polskich nauczycieli: zdolny, ale leniwy.

Obsada Eternity to dosyć interesujący case, który przypomina mi Challengers. Oprócz oczywistości w postaci trójkątu miłosnego, każdy ma tu z każdym chemię. I chociaż Elizabeth Olsen jest w nieco wyższej lidze niż Teller i Callum Turner, to najciekawszą relacją do oglądania są właśnie panowie. Tak, jak było w przypadku Mike’a Faista i Josha O’Connora w filmie Luki Guadagnino. Larry oraz Luke mają pasującą do siebie, opartą na przeciwnościach energię. Kwintesencją jest także zabawny, zróżnicowany drugi plan: Da’Vine Joy Randolph oraz John Early grają rywalizujących ze sobą, ale pozostających na przyjacielskiej stopie koordynatorów życia pozagrobowego, którzy uosabiają romantyczne oraz kalkulujące podejście do biznesu, jakim jest wieczność.

fot. „Eternity. Wybieram ciebie” / materiały dystrybucyjne Forum Film Poland

Obraz Freyne’a zapunktuje głównie ciekawym podejściem do życia pozagrobowego i poszerzeniem aktorskiego emploi Elizabeth Olsen, której w tego typu produkcjach raczej nie oglądaliśmy. Czy oferuje coś nowego jako komedia romantyczna? Niezbyt. Jest to jednak kawałek solidnego, spełniającego swoje funkcje rzemiosła, które delikatnie i nienachalnie porusza najczulsze punkty w sercu. Nie do płaczu, ale do momentu, kiedy chociaż na chwilę robi Ci się w środku nieco lepiej. A jeżeli jesteście amatorami precelków, tym bardziej powinniście rozważyć seans.

korekta: Michalina Nowak

Idź do oryginalnego materiału