Esprit de Mons

ekskursje.pl 10 godzin temu

Jak mawiał Lenin, są miesiące bez jednej blogonotki i są tygodnie codziennego szitpostingu. Więc bez zbędnych, zapraszam obecnych tu wielbicieli podkastów do podkastu Instytutu Narutowicza z gościnnym udziałem moim oraz Krzysztofa Iszkowskiego.

Instytut założyli pisowcy jako Instytut Dmowskiego. Za chwilę minister Braun przemianuje go na Instytut Eligiusza Niewiadomskiego. Jesteśmy w tym maleńkim okienku, w którym w Instytucie możliwe są rozmowy dwóch osób różniących się zdaniem – potem jeżeli będą robić podkasty, to takie na zasadzie „rozmowy Ziemkiewicza z Lisickim”.

Co do mnie, to oczywiście nie przełamałem swojej niechęci do podkastów, ale jak wiecie – nie jestem w takiej pozycji zawodowej, żeby móc przesadnie grymasić. Zapraszają, to idę (oczywiście nie dotyczy to Tamtej Strony).

Na własnej skórze jednak wyraźnie odczułem, za co tych podkastów nie lubię. Czynność opisywana internetowym żartem „checks notes” jest w nich niemożliwa, każdy rozmówca jest skazany na to, co zapamiętał. A memoria, jak wiadomo, fragilizuje.

Ta notka to takie postscriptum, albo raczej esprit d’escalier. Jak już wróciłem z nagrania, sprawdziłen parę rzeczy, do których w rozmowie nawiązuję na zasadzie „no było takie coś, nie pamiętam szczegółów”.

Jedna to drobiazg: relacje, w których Karol Marks był opisywany jako czarujący rozmówca. Jak wynika z rozmowy, Iszkowski celowo wypełnił swoją książkę małostkową złośliwością, bo Marks też był taki małostkowy i złośliwy, co (rzekomo) odnotowują wszyscy, którzy się z nim zetknęli.

W rozmowie argumentowałem, iż to nieprawda. To kołowe dowodzenie: Iszkowski złośliwie skupił się na relacjach, które to potwierdzają, pomijając inne.

Ta relacja, o której konkretnie myślałem, to nie była ta od „anonimowego szpiega” (o której wspomniał Iszkowski, upierając się jakby to była jakaś jedna jedyna). Nie mogłem sobie przypomnieć nazwiska autora, teraz sprawdziłem iż to niejaki Henry Hyndman, który jeżeli w ogóle czymkolwiek się zapisał w historii, to właśnie swoją relacją z Marksem (i o Marksie).

Co moim zdaniem jednak świadczy o tym, iż podejście Iszkowskiego (inspirowane Kołakowskim) jest błędne. jeżeli Marks rzeczywiście niczego wartościowego nie stworzył, to dlaczego Iszkowski nie napisał o Hyndmanie właśnie? Jak się skupiamy na wadach i porażkach Marksa, gubimy z oczu jego osiągnięcia. W blogonotce porównywałem to do pisania o muzyku rockowym z pominięciem jego płyt, za to z mnóstwem ciekawostek typu „ćpał, chlał, i się nie mył”.

Ważniejszy jest dla mnie drugi detal, o którym zapomniałem. Że teraz ja sobie pozwolę na małostkowość: Krzysztof Iszkowski dużo zawdzięcza belgijskiemu prawu pracy (o tym jest w jego oficjalnym CV!). Tego prawa pracy nie przyniósł mu Pan Bóg ani Święty Milton, tylko belgijscy socjaliści wywalczyli je na barykadach.

No i oczywiście jak to w podkaście – pamiętałem iż była taka masakra, i iż ma jakieś francuskie określenie, no ale nie mogłem sobie przypomnieć przy mikrofonie. No to jako musztarda po obiedzie: „fusillade de Mons”, „strzelanina w Mons”, rok 1893. Według tante Wiki, od 13 do 20 ofiar śmiertelnych i cholera wie ile rannych, bo to nie są czasy w których zaraz po masakrze przyjeżdżało pogotowie.

Nigdy nie wolno nam zapominać, iż te wszystkie uprzyjemniające nam życie drobiazgi, jak płatny urlop, powszechne prawo wyborcze czy ośmiogodzinny dzień pracy, przodkowie wywalczyli ginąc na barykadach i szafotach. I to nie jest metafora, tylko po prostu w obronie dywidend Reakcja się nie cofnie przed niczym.

I teraz „skup się, do metalu”. Ówczesna Belgijska Partia Pracy, matka obecnej belgijskiej socjaldemokracji, została założona przez ludzi tak głęboko czujących się uczniami Marksa, iż na zjazd założycielski symbolicznie wybrali brukselską kawiarnię, w której Marks napisał „Manifest Komunistyczny”.

W przypadku niemal każdej zachodniej partii socjaldemokratycznej (asekuracyjne „niemal” dodałem dlatego, iż nie jestem pewien czy czytałem o nich wszystkich; na pewno o wielu) można poprowadzić prostą genealogię. Że oto założyciele, Jean Ouvrier i Hans Arbeiter, przeczytali „Kapitał” i powiedzieli „załóżmy partię pracy”. Albo poszli na odczyt kogoś, kto przyjechał z Niemiec zainspirowany Marksem (jak założyciel szwedzkiej socjaldemokracji August Palm).

Jak ktoś ma łoś-łoś fiksum dyrdum meszugene kopf a la Kołakowski i Marks mu się kojarzy wyłącznie z komunizmem, to oczywiście może napisać taką książkę, ale po co. Książek „Komunizm był be” napisano już od grzmota, czy ma sens powiększanie tego stosu?

Znacznie ciekawszy wydaje mi się temat kontynuacji myśli Marksa na Zachodzie. Jak od pięknego literacko, ale momentami niesłychanie naiwnego „Manifestu komunistycznego” przeszła w powagę „Kapitału”, a potem przez barykady takie jak ta w Mons i ruch oporu przeciw Hitlerowi, przeszła w końcu do Unii Europejskiej. Najbardziej udanej próby stworzenia raju na Ziemi w historii ludzkości (zwłaszcza gdy przyjmujemy punkt widzenia przeciętnego człowieka, a nie księżniczki czy faraona).

No ale takiej książki na polskim rynku nie ma wcale (nie przegapiłbym!), a nie wiem czy wyszła gdziekolwiek. Ech.

PS. jeżeli ktoś w komciach mi chce nawrzucać na zasadzie „nie nadajesz się do podkastów!”, to proszę bez krępacji. adekwatnie z góry się zgadzam. Na usprawiedliwienie mam, jak już pisałem, ogólną pozycję niepozwalającą na grymaszenie + świadomość iż to krótkie okienko między Dmowskim a Niewiadomskim, za chwilę się zamknie.

Idź do oryginalnego materiału