Filmem otwarcia tegorocznej edycji festiwalu EnergaCAMERIMAGE był "Anemone" w reżyserii Ronana Day-Lewisa. Syn słynnego aktora Daniela Day-Lewisa wyciągnął ojca z aktorskiej emerytury, obsadzając go w opowieści o… ojcach i synach. Czy warto było czekać na powrót wielkiego aktora? Recenzuje Jakub Popielecki.
Fragment tekstu znajdziecie poniżej. Cała recenzja dostępna jest TUTAJ.
Nic widmo
(fragment)
Ronan Day-Lewis, niczym klasycy postrocka, zespoły typu Mogwai albo Godspeed You! Black Emperor, zaczyna po cichu, sielankowo, a potem stopniowo spiętrza środki wyrazu, aż do majestatycznego crescendo, zgiełkliwej ściany dźwięku i patosu. Problem w tym, iż reżyser nie umie zapanować nad rozpętanym przez siebie żywiołem, nad spuszczonym ze smyczy aktorem, nad rozbuchaną symboliką. Koniec końców za dużo tu muzyki i zdjęć, za dużo aktorstwa, za dużo wielkich liter.
Weźmy sam motyw ojca, odmieniany w "Anemone" przez wszystkie przypadki. Jem i Nessa wciąż modlą się do Boga-ojca, Ray wspomina traumatyczną relację z księdzem-ojcem, obaj bracia Stokerowie wspominają ojca własnego, jeden z nich jest zaś ojcem biologicznym Briana, drugi jego ojcem przybranym. Grzechy ojców znacząco ciążą tu na synach, a stawką historii jest wybaczenie i odkupienie. Im dalej w film, tym robi się bardziej biblijnie: wciąż powracają ujęcia z boskiej perspektywy, nagle wybucha apokaliptyczne gradobicie, w pobliskiej rzece dryfują ryby-symbole. Symboli jest zresztą więcej: w jednej ze scen pojawia się choćby senna mara w typie… Patronusa z książek o Harrym Potterze (!). Ale pomimo poetyckiej, silnie metaforycznej otoczki, cała ta ikonografia jest boleśnie dosłowna, transparentna. A kiedy Ronan Day-Lewis usiłuje jeszcze bardziej poszerzyć zaplecze tematyczne, nadać historii wymiar polityczny, robi to równie ciężką ręką. Nagle jedna postać pyta drugą: "Co wiesz o początkach konfliktu w Irlandii Północnej?". Równie dobrze mogłaby powiedzieć: "Teraz wyjaśnię, o czym jest nasz film".
Całą recenzję filmu "Anemone" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
Fragment tekstu znajdziecie poniżej. Cała recenzja dostępna jest TUTAJ.
recenzja filmu "Anemone", reż. Ronana Day-Lewisa
Nic widmo
(fragment)
Ronan Day-Lewis, niczym klasycy postrocka, zespoły typu Mogwai albo Godspeed You! Black Emperor, zaczyna po cichu, sielankowo, a potem stopniowo spiętrza środki wyrazu, aż do majestatycznego crescendo, zgiełkliwej ściany dźwięku i patosu. Problem w tym, iż reżyser nie umie zapanować nad rozpętanym przez siebie żywiołem, nad spuszczonym ze smyczy aktorem, nad rozbuchaną symboliką. Koniec końców za dużo tu muzyki i zdjęć, za dużo aktorstwa, za dużo wielkich liter.
Weźmy sam motyw ojca, odmieniany w "Anemone" przez wszystkie przypadki. Jem i Nessa wciąż modlą się do Boga-ojca, Ray wspomina traumatyczną relację z księdzem-ojcem, obaj bracia Stokerowie wspominają ojca własnego, jeden z nich jest zaś ojcem biologicznym Briana, drugi jego ojcem przybranym. Grzechy ojców znacząco ciążą tu na synach, a stawką historii jest wybaczenie i odkupienie. Im dalej w film, tym robi się bardziej biblijnie: wciąż powracają ujęcia z boskiej perspektywy, nagle wybucha apokaliptyczne gradobicie, w pobliskiej rzece dryfują ryby-symbole. Symboli jest zresztą więcej: w jednej ze scen pojawia się choćby senna mara w typie… Patronusa z książek o Harrym Potterze (!). Ale pomimo poetyckiej, silnie metaforycznej otoczki, cała ta ikonografia jest boleśnie dosłowna, transparentna. A kiedy Ronan Day-Lewis usiłuje jeszcze bardziej poszerzyć zaplecze tematyczne, nadać historii wymiar polityczny, robi to równie ciężką ręką. Nagle jedna postać pyta drugą: "Co wiesz o początkach konfliktu w Irlandii Północnej?". Równie dobrze mogłaby powiedzieć: "Teraz wyjaśnię, o czym jest nasz film".
Całą recenzję filmu "Anemone" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
"Anemone" – zobacz zwiastun













![Natan Marcoń widziany na lotnisku w Czechach! Nie zawalczy na FAME 28 [ZDJĘCIE]](https://mma.pl/media/uploads/2025/11/6f49a310-d9f6-45c0-a498-795529e2.webp)


