EMolecule - The Architect (2023)

lupusunleashed.blogspot.com 1 rok temu

Genesis już nie ma, ale w muzyce progresywnej przez cały czas działa Collins!

A konkretnie Simon Collins, najstarszy syn Phila Collinsa, również wokalista i perkusista. Dotychczas nagrał cztery solowe płyty (ostatnia "Becoming Human" została wydana w 2020 roku), znany jest przede wszystkim z zawieszonej formacji Sound of Contact, która w 2013 wydała swój jedyny album "Dimensionaut", a także z albumu "Genesis Revisited II" Steve'a Hacketta. eMolecule został założony z gitarzystą, Kellym Nordstormem, który podobnie jak Collins odeszli w z Sound of Contact w 2018 roku. Z wydaniem wspólnej płyty pod szyldem eMolecule nie spieszyli się i dopieszczali zarówno konceptualną historię, jak i brzmienie swojej nowej formacji, która co interesujące tu i ówdzie kontynuuje również Genesisowe tropy dźwiękowe, ale w znacznie nowocześniejszy i zdecydowanie cięższy, często bardzo zaskakujący sposób.

Zaczynamy od niemal jedenastominutowego długasa, czyli jednego z dwóch utworów tytułowych. "Emolecule" otwierają najpierw dziwne, elektroniczne dźwięki, a następnie mocno wjeżdża ciężka perkusja i ostry gitarowy riff. Po chwili zwalniamy i panowie kapitalnie bawią się klimatem - dawkując atmosferę i ociężałe wejścia. Jest ciężko, nowocześnie i bardzo intrygująco. Po nim zaś pojawia się sześciominutowy i zarazem drugi tytułowy, "The Architect" w którym mamy do czynienia z bardziej zwartą formą, ale także bardzo ciekawymi ostrymi riffami i gęstym brzmieniem, które tu i ówdzie może brzmieć bardzo znajomo. W kolejnym, pięciominutowym "Prison Planet" zaczynamy od wyciszonego wyłaniania się z ciszy i pulsujacego pianinowo-elektronicznego wstępu, stopniowo przerywanego ostrym riffem. Gdy zaś całość nabiera tempa i kapitalnego, wielokrotnie zmieniającego się, ociężałego klimatu, jesteśmy kupieni. Prawie dziewięć minut trwa zaś zaraźliwy "Mastermind", w którym w pewnym sensie mamy do czynienia z kontynuacją poprzednika, ale pozostało bardziej nieoczywiście, jeszcze gęściej, bardziej kinematycznie, awangardowo i wielowątkowo. Równie znakomity "Dosed", czyli propozycja piąta, również nie rezygnuje z ciężkich riffów i gęstego klimatu, ale jednocześnie mogłaby pretendować do jednego z tych numerów, które chciałoby się usłyszeć w radio, gdyby tylko jeszcze puszczano w nim taką muzę. Do kompletu niemal death metalowy twist w finale.


W "The Turn" panowie próbują uśpić czujność kolejnym wyłaniającym się z ciszy wstępem, o melancholijnym charakterze, ale niechaj nikogo to nie zmyli. Rozwinięcie jest tutaj dłuższe i powolniejsze, ale kiedy już uderzają to bardzo klimatycznie i robiąc piorunujące wrażenie - zwłaszcza na dobrym sprzęcie lub mocnych słuchawkach (polecam!). Szczególnie genialna jest tutaj wręcz black metalowa końcówka numeru okraszona także industrialnym vibem. Następujący po tym utworze, "Awaken" żeby było ciekawiej zmienia całkowicie atmosferę, jeszcze bardziej pretendując do miana kawałka radiowego, bo wcale nie jest kolejnym ociężałym utworem, a kontrastem dla końcówki poprzednika. Lekka, wręcz popowa melodia (zwłaszcza wokali) skojarzyć się może z Genesis, ale i tu nie ma mowy o powielaniu schematów czy kopiowaniu legendarnej grupy, w której przez wiele lat grał ojciec Collinsa. Znakomitą atmosferę panowie budują także w fantastycznym "Beyond Belief" w którym wita nas pulsująca elektronika. Budowanie napięcia jest jednak i tutaj mocną stroną, więc kiedy następuje rozbudowanie to fantastycznie balansowany jest tutaj ciężar i melodia, a całość może z kolei nieco skojarzyć się z brzmieniem grup Vola czy Voyager. Zaskakujący jest także ponownie jakby wyrwany z Genesis, "The Universal", który otwiera nowoczesna, wręcz dyskotekowa elektronika, po czym rozpędzamy się kolejnym wciągającym gitarowym riffem i perkusyjnym bitem, ale także z dodatkiem zwolnień pomiędzy rodem z Nine Inch Nails. Spróbujecie nie śpiewać z Collinsem w refrenie! Perfekcja!

Dwa ostatnie utwory są równie udane. Najpierw, "My You" w którym panowie znów bawią się czymś na kształt ballady, pachnącej popem i też takiej, która mogłaby znaleźć się na którymś z późnych albumów Genesis. Słuchając tego numeru wyrwanego z kontekstu i bez wiedzy z kim ma się tak naprawdę do czynienia, z pewnością wielu powiedziałoby właśnie, iż to Genesis, a z kolei w zestawieniu z dużo cięższymi, awangardowymi rozwinięciami pozostałych utworów, może wywołać niezły szok. Wszakże oto chodzi w dobrej muzie, co nie? Na koniec debiutanckiej płyty, wskakuje "Moment of Truth", w którym wraca budowanie napięcia. Najpierw jest spokojnie, wręcz smutno, ale co równie zaskakujące, choćby wówczas, gdy pojawia się mocniejsze, szybsze rozbudowanie, to tylko na chwilę, a w tym melancholijnym tonie (i znów trochę jakby Genesisowym) pozostajemy niemal do samego końca. Prawdziwy rollercoaster.


Simon Collins jest nie tylko bardzo podobny, ale także brzmi jak swój ojciec. Można śmiało powiedzieć, iż debiutancki album eMolecule brzmi trochę jak Genesis przeniesiony do XXI wieku i podkręcony nowoczesnym, ciężkim metalowym graniem. To coś, co mogłoby nagrać choćby Dream Theater, gdyby nadal chciało przesuwać granice gatunkowe albo dowolna inna dobrze znana obracająca się wokół progresywy kapela, ze szczególnym uwzględnieniem tych nowoczesnych. Oczywiście, jednocześnie eMolecule jest całkowicie odrębnym muzycznym tworem, z własną tożsamością i pomysłem na siebie, który dosłownie wgniata w fotel. Na płycie roi się od świetnych rozwiązań, chwytliwych melodii, nieoczywistych rozwinięć, a także mrugnięć do różnych stylistyk, bo nie tylko tych progresywnych. Mam nadzieję, iż "The Architect" to tylko początek podróży jaką zaoferuje Collins, bo daje podwaliny pod naprawdę ciekawy, wciągający projekt, który potrafi skupić całą uwagę i którego słucha się po prostu przednio. To także jedna z najciekawszych płyt tego roku i jedna z tych, których wprost nie wypada nie znać.

Ocena: Pełnia

Idź do oryginalnego materiału