Z kilkumiesięcznym poślizgiem dotarła do Polski kolejna część małego serialowego uniwersum Roberta i Michelle Kingów. Czy „Elsbeth” jest równie dobra, co jej poprzednicy?
Najpierw była „Żona idealna„, potem „Sprawa idealna„, a teraz przyszła pora na „Elsbeth„. Widzom znającym serialowe dramy autorstwa Roberta i Michelle Kingów pojawiającej się tam kilkunastokrotnie na przestrzeni lat ekscentrycznej prawniczki Elsbeth Tascioni zdecydowanie nie trzeba przedstawiać. Pozostałym tłumaczę, iż to jedna z takich drugoplanowych postaci, które aż się proszą o spin-off, ale jednocześnie zachodzi obawa, czy cały serial nie będzie przesadą – i dla nich, i dla widzów. Czy słusznie?
Elsbeth – o czym jest nowy spin-off Żony idealnej?
W Polsce niestety długo nie mogliśmy się o tym przekonać, bo z jakichś powodów na „Elsbeth” musieliśmy czekać ponad osiem miesięcy od premiery za oceanem. Co więcej, w czasie gdy my dostajemy wreszcie 1. sezon, Amerykanie mogą już oglądać kolejny. W zestawie z dzisiejszą premierą na kanale FX mamy więc powrót do przeszłości i czasów słusznie minionego telewizyjnego wykluczenia, nad czym mocno ubolewamy. Ale abstrahując od okoliczności, czy było na co czekać?
Na początek muszę rozczarować tych, którzy oczekiwali po tym tytule kolejnego serialu w stylu poprzedników. Bo nie, tym razem nie mamy do czynienia ani z dramatem prawniczym, ani z political fiction. Pod względem gatunkowej klasyfikacji „Elsbeth” jest… policyjnym proceduralem. Jak to możliwe? A tak, iż tytułowa bohaterka, znana nam skądinąd Elsbeth Tascioni (Carrie Preston), przeniosła się z Chicago do Nowego Jorku, zamieniając kancelarie i sale sądowe na miejsca zbrodni, nie porzucając jednak swojego charakterystycznego stylu, dziwactw i promiennego uśmiechu.
Skąd ta zmiana? Oficjalnym powodem wizyty jak zawsze tryskającej pozytywną energią Elsbeth jest nadzorowanie pracy jednego z wydziałów nowojorskiej policji po skargach dotyczących nadużyć. Jest również powód mniej oficjalny, którego nie zdradzę, ale który będzie się przewijał przez cały, 10-odcinkowy sezon. To wszystko jednak tylko pretekst. W istocie powód, dla którego Elsbeth miesza się w pracę śledczych, de facto rozwiązując za nich kryminalne zagadki, można określić jako: „bo tak”.
Oczywiście w takim podejściu do postaci nie ma niczego szczególnie zaskakującego, bo pomysł na to, żeby zrobić z Elsbeth współczesną i znacznie bardziej kolorową wersję Sherlocka/Columbo, powstał na długo przed premierą serialu. Ba, sam Robert King określał go już na wczesnym etapie jako „frajdę”, co kazało oczekiwać czegoś odmiennego niż do tej pory. I nie da się ukryć, iż „Elsbeth” rzeczywiście jest inna od seriali, w których poprzednio mogliśmy oglądać tę bohaterkę. Ale czy czyni to tę produkcję wyjątkową? Nie bardzo.
Elsbeth to zaskakująco zwyczajny procedural
Co mnie bowiem najbardziej zaskoczyło w przypadku „Elsbeth”, to wcale nie zmiana gatunku, ale jak kilka za nią poszło. Sam pomysł, choć na pozór dziwaczny, miał wszak ręce i nogi. Historii niekonwencjonalnych postaci rozwiązujących kryminalne zagadki było już mnóstwo, a Elsbeth z jej równie barwną, co wyrazistą osobowością pasowała do tego grona jak ulał. Rzecz w tym, iż o ile zmianę koncepcji można uznać za ruch odważny, to całą serialu resztę już niekoniecznie.
Każdy odcinek (z jednym wyjątkiem) korzysta z dobrze znanej formuły odwróconej historii detektywistycznej. Na początku widzimy więc morderstwo i jego sprawcę (lub sprawczynię), żeby następnie obserwować, jak tenże zbrodniarz zostaje zdemaskowany. Oczywiście przez Elsbeth, która niesiona niemal dziecięcym zapałem zawsze dochodzi do poprawnych i najczęściej przeciwnych od policyjnych wniosków znacznie szybciej niż śledczy.
Jak można się domyślić, nie wzbudza w ten sposób sympatii ani u nich samych, ani u ich przełożonego, komendanta C.W. Wagnera (Wendell Pierce, „Jack Ryan”), których chłodna powaga i profesjonalizm stoją w opozycji do gorączkowej gonitwy czynów i myśli naszej bohaterki. Jej dziarskie podejście nie wszystkich jednak zraża, trafiając zwłaszcza do niższej stopniem policjantki Kayi Blanke (Carra Paterson, „The Arrangement”), z którą Elsbeth gwałtownie się zaprzyjaźnia, tworząc zgrany i dający się lubić duet. Drżyjcie, przestępcy!
Elsbeth pokłada całą energię w głównej bohaterce
Na pierwszy, drugi i dziesiąty rzut oka nie ma więc w „Elsbeth” absolutnie niczego wyjątkowego, pomijając oczywiście główną bohaterkę. To jej barwna osobowość nie tyle napędza cały serial, co wręcz daje mu rację bytu, przykuwając naszą uwagę przy okazji kolejnych spraw, którym niestety brakuje poza tym większych wyróżników.
Owszem, są gwiazdy w gościnnych rolach (m.in. Stephen Moyer, Jane Krakowski czy Jesse Tyler Ferguson), ale ich występy same w sobie wypadają zwykle ciekawiej od postaci i fabuł, w których przychodzi im grać. Te są natomiast najczęściej zwyczajnie średnie, rzadko podejmując intrygującą czy oryginalną tematykę, albo wyróżniając się w jakikolwiek inny sposób. Powiedzieć, iż gdyby nie główna bohaterka, serial nie miałby wiele do zaproponowania, nie będzie w tym przypadku żadną kontrowersją.
Inna sprawa, iż „Elsbeth” jest i od zawsze była planowana jako serial oparty właśnie na uroku, charyzmie i sile przyciągania tytułowej postaci, a tego w produkcji Kingów jest oczywiście mnóstwo. Oglądanie Carrie Preston to czysta przyjemność, radosny entuzjazm jej bohaterki jest zaraźliwy, a obawy o „przedawkowanie” Elsbeth okazały się absolutnie nietrafione. Ba, im jej więcej, tym lepiej, bo cała reszta wypada w najlepszym razie przeciętnie, a w najgorszym blado, nie tylko na tle panny Tascioni.
Elsbeth – czy warto oglądać serial z Carrie Preston?
Czy w takim razie można nazwać „Elsbeth” porażką? Wspominałem wcześniej, iż serial doczekał się już kontynuacji, więc choćby na tej podstawie trudno określić go takim mianem. Rozczarowanie z mojej strony wynika zatem nie tyle z poziomu produkcji, który jest co najmniej solidny, co raczej z dość wysoko zawieszonej poprzeczki i tego, iż twórcy choćby nie próbują jej przeskoczyć.
A przecież można inaczej, co udowodniło niedawno choćby „Poker Face„, korzystające choćby z identycznej proceduralnej formuły. Co więcej, sami Kingowie pokazywali nie raz, iż czego jak czego, ale pomysłowości odmówić im nie można. Tym bardziej doskwiera mi zatem to, iż w „Elsbeth” świeżych pomysłów jest znacznie mniej niż bezpiecznej przeciętności.
Jasne, są ku temu powody, bo nie można zapominać o fakcie, iż serial powstał dla ogólnodostępnej stacji CBS, a nie dla serwisu streamingowego (jak „Sprawa idealna”), co wymusiło na twórcach zupełnie inne podejście. Wyrażają je zresztą ustami swojej bohaterki, gdy ta oświadcza, iż praca dla policji pozwala jej wreszcie przestać kłamać i po prostu szukać prawdy. Można to zrozumieć, ale mimo wszystko uważam, iż choćby trzymając się tej dewizy i narzuconych przez górę ograniczeń, da się zrobić więcej. Z całą sympatią, jaką mam do Elsbeth, jej krzykliwych strojów, bajecznie kolorowych kapeluszy i gigantycznych toreb.