Poezja, także ta filmowa, nie jest żadnym osobnym gatunkiem, ale wodą, w której się pływa, często choćby nie zdając sobie z tego sprawy – niczym pogrążony w ciągłym zachwycie nad światem Hirayama z "Perfect Days". Najnowszy film Wima Wendersa możemy właśnie oglądać na ekranach kin.
Pamiętacie jedną z początkowych sekwencji "Amelii"? Tę, w której bohaterowie przedstawiani są za pośrednictwem swoich drobnych przyjemności, takich jak puszczanie kaczek na kanale St. Martin, rozbijanie łyżeczką skarmelizowanego wierzchu crème brûlée czy przyglądanie się w kinie przejętym twarzom widzów? Pozornie pretekstowe detale, wplecione w niekonwencjonalny romans z Paryżem w tle, mówiły nam o bohaterach więcej, niż pewnie sami potrafiliby o sobie wyrazić; niosły nie tylko wartość anegdotyczną, ale też przemycały istotną myśl o formach oswajania "tu i teraz". "Amelia" do dziś pozostaje dla mnie sztandarowym przykładem kina, które delektowanie się esencją życia stawiało ponad jego usilne urozmaicanie. Ktoś doda: to kino, które celebruje poezję codzienności, ale moim zdaniem nie chodzi tutaj o odróżnienie od życiowej prozy, bo w codziennym doświadczeniu obie jakości się mieszają. Wszystko zależy od podejścia i miejsca, z którego przyglądamy się rzeczywistości. Bo poezja, także ta filmowa, nie jest żadnym osobnym gatunkiem, ale wodą, w której się pływa, często choćby nie zdając sobie z tego sprawy – niczym Paterson z filmu Jima Jarmuscha, choćby w pracy skupiony na wymyślaniu nowych wersów, lub pogrążony ciągłym w zachwycie nad światem Hirayama z najnowszego filmu Wima Wendersa "Perfect Days", który możemy właśnie oglądać na ekranach kin.
"Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność" – to pierwsze słowa eseju "Krzątactwo" Jolanty Brach-Czainy. Krzątactwo rozumiane jest u niej jako postrzeganie życia przez pryzmat prozaicznych aktywności, które wypełniają dni (Dlaczego ten korek tak długo trwa? Czy zdążę odebrać dziecko z przedszkola? I w końcu fundamentalne – co zrobić na obiad?). Sprawy mniejszego formatu, składające się na wszystko, co pomiędzy, stanowią adekwatną treść życia, podczas gdy tak zwane ważne i przełomowe wydarzenia, jak śluby, awanse czy wakacje w orientalnych krajach, jedynie jego chwilowe przebłyski. Bagatelizowanie powszednich czynności jest, zdaniem Brach-Czainy, odbieraniem wartości własnej egzystencji. Pozytywną specyfikę tej "zwykłości" i "potoczności" celebrowali poeci, zarówno ci polscy, jak Szymborska, Białoszewski czy Herbert, jak i amerykańscy, na czele z Williamem Carlosem Williamsem, określonym przez Julię Fiedorczuk mianem "poety obecności". To właśnie "zimne, ale słodkie" śliwki z jego wiersza "Chcę ci tylko powiedzieć" stały się istotnym motywem "Patersona" – najważniejszego filmowego hymnu z ostatniej dekady na cześć codziennej rutyny.
Kiedyś to kiedyś, teraz to teraz
Kino ma dziwną relację z metafizyką codzienności: z jednej strony z premedytacją od niej ucieka, zasłaniając się wartkim tempem akcji, hukiem efektów specjalnych i (super)bohaterami, którzy zdają się wieść życie o niebo ciekawsze niż przeciętni zjadacze (także tego bezglutenowego i rzemieślniczego) chleba. Jako maszyna iluzji, swoim znakiem firmowym czyni ucieczkę od tego, co zwykłe i potoczne. W opozycji do wizualnego efekciarstwa i emocjonalnych rollercoasterów sytuuje się kino skupione na Małości, ale Małości pisanej wielką literą: świadomie akceptującej zabieganie, powszedniość oraz, mówiąc górnolotnie, podrzędne miejsce człowieka w kosmosie. Z tego przekonania wziął się film o piszącym poezję kierowcy autobusu; podobne przekonania przebijają dziś zza rozmigotanych obrazów stolicy Japonii w najnowszym dziele Wendersa.
"Perfect Days" to nie tylko pean na cześć designu tokijskich szaletów, ale przede wszystkim audiowizualna celebracja tych zupełnie niepozornych dób, które bierze się za pewnik. Next time is next time! Now is now! – powie w pewnym momencie bohater do swojej siostrzenicy, a jego słowa można uznać za dewizę całego filmu. Definicja idealnych dni na pierwszy rzut oka wyda się pewnie dość niekonwencjonalna: dla zdystansowanego, małomównego Hirayamy to nie leżenie brzuchem do góry na rajskiej plaży, ale poświęcenie się sprzątaniu miejskich ubikacji. Można przypuszczać, iż źródło spełnienia bierze się z jego zaangażowanej i świadomej postawy: mężczyzna wkłada serce w każdą wykonywaną czynność, co, jak pewnie przyznałaby Brach-Czaina, nadaje jego krzątactwu egzystencjalną wartość.
Skupienie na okruchach życia nie jest w kinie czymś szczególnie nowym; wyodrębniono choćby osobny gatunek filmowy, "slice of life", w którym drobne elementy codziennego doświadczenia stoją w centrum zainteresowania twórców. Filmy w duchu zen przekonują, iż liczy się jakość, a nie ilość przeżyć, i iż to właśnie świadome wycofanie w rytuały oraz kontemplacja dostępnej w danym momencie rzeczywistości skrywają receptę na szczęśliwe życie. To realna dla wszystkich forma ocalenia nie tylko siebie, ale – być może – w ogóle świata, który gdyby mógł, kręciłby się dziś w jeszcze szybszym tempie, i to kręcenie by monetyzował.
Filmy zen wyrastają z kameralnych melodramatów japońskich mistrzów, takich jak Yasujirō Ozu i Mikio Naruse, ale skręcają w różnych kierunkach. Ich echa rozbrzmiewają w opowieściach o odosobnionym, toczonym zgodnie z rytmem pór roku życiem mnichów ("Dlaczego Bodhidharma wyruszył na wschód?" (1989) Bae Yong-kyuna lub "Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna" (2003) Kima Ki-Duka). Kino "tu i teraz" ucieka od antropocentryzmu i podważa nadrzędność wzroku, dowartościowując wrażenia płynące z innych zmysłów, z naciskiem na dotyk: światu przyrody z uwagą przygląda się kino Majida Majidiego, Abbasa Kiarostamiego czy Apichatponga Weerasethakula. Nie trzeba być jednak entuzjastką wschodniej kinematografii, aby trafić na ślady mindfulnessu w produkcjach zachodnich. Skupienie na codziennym doświadczeniu powraca w filmach Terrence’a Malicka, Noaha Baumbacha czy Richarda Linklatera, a świeckich wcieleń Bodhisattvy można dopatrzyć się w wyluzowanym Jeffreyu Lebowskim, Trumanie Burbanku czy Philu z "Dnia świstaka". Kino ich uwielbia, a widzowie potrzebują – choćby jeżeli czasem to tylko fałszywe proroctwo.
Prosta euforia z rutyny?
Pokrewne w swoich założeniach "Paterson" i "Perfect Days" pozostają więc o tyle ciekawe, iż choć trudno je uznać za filmy mainstreamowe, to nie mieszczą się w ramach kina stricte festiwalowego i przemycają stoicką postawę dla szerszej publiczności. W obu upływ czasu wyznacza schemat narracji, a powtarzalność dni tygodnia prowokuje do przemyśleń nad naturą rzeczywistości. Paterson i Hirayama, uważni i pogodzeni, potrafią dostrzec piękno w codziennej rutynie i niczym Amelia szukać drobnych przyjemności tam, gdzie inni przyspieszają kroku: podczas porannej drogi do pracy, lunchu na ławce w parku czy popijania piwa w ulubionym lokalu. Niewymuszona, tak modna dziś uważność pozwala im na szczególną relację z otoczeniem, naturą i (nielicznymi) przedmiotami – choć finał filmu Jarmuscha wyraźnie sugeruje, iż nadmierne przywiązanie do rzeczy materialnych grozi smutkiem i rozczarowaniem.
Znaczące, iż ów spokojny dystans zakłada analogowość: Paterson uparcie odmawia posiadania telefona ("komórka to byłaby dla mnie smycz", powie), a Hirayama robi zdjęcia drzew aparatem na klisze oraz słucha nagrań Lou Reeda i The Animals z kaset magnetofonowych. Snując marzenie na temat prostego życia bez zbędnych rozpraszaczy, łatwo popaść w boomerską demonizację technologii, a pod względem filmowego języka – pretensję i kicz, fetyszyzujący przebłyski światła lub melancholijnie powiewające na wietrze liście (Japończycy te momenty określają terminem komorebi, które zresztą początkowo stanowiło oryginalny tytuł filmu Wendersa).
Mimo wszystko dowartościowanie codziennego krzątactwa ma bezsprzeczną wartość w kontrze do dominującej "kultury zapie*dolu", ciągłego przebodźcowania i FOMO, pchającego do konsumpcji coraz to nowszych i bardziej zróżnicowanych wrażeń. Z drugiej strony, celebracja – tak fotogenicznego – "piękna codzienności" dobrze poddaje się kapitalizacji: ten sam Instagram, który, jak udowodniono, przyczynia się do wzrostu depresji wśród swoich użytkowników, chce jednocześnie uchodzić za miejsce, w którym można odbyć praktykę medytacji, nauczyć wyciszenia i nowych asan. Mindfulness traci zatem pierwotne znaczenia i zjada własny ogon – kino zen pozostaje beneficjentem tego głodu uważności, ale jednocześnie może go też podsycać.
Pamiętacie jedną z początkowych sekwencji "Amelii"? Tę, w której bohaterowie przedstawiani są za pośrednictwem swoich drobnych przyjemności, takich jak puszczanie kaczek na kanale St. Martin, rozbijanie łyżeczką skarmelizowanego wierzchu crème brûlée czy przyglądanie się w kinie przejętym twarzom widzów? Pozornie pretekstowe detale, wplecione w niekonwencjonalny romans z Paryżem w tle, mówiły nam o bohaterach więcej, niż pewnie sami potrafiliby o sobie wyrazić; niosły nie tylko wartość anegdotyczną, ale też przemycały istotną myśl o formach oswajania "tu i teraz". "Amelia" do dziś pozostaje dla mnie sztandarowym przykładem kina, które delektowanie się esencją życia stawiało ponad jego usilne urozmaicanie. Ktoś doda: to kino, które celebruje poezję codzienności, ale moim zdaniem nie chodzi tutaj o odróżnienie od życiowej prozy, bo w codziennym doświadczeniu obie jakości się mieszają. Wszystko zależy od podejścia i miejsca, z którego przyglądamy się rzeczywistości. Bo poezja, także ta filmowa, nie jest żadnym osobnym gatunkiem, ale wodą, w której się pływa, często choćby nie zdając sobie z tego sprawy – niczym Paterson z filmu Jima Jarmuscha, choćby w pracy skupiony na wymyślaniu nowych wersów, lub pogrążony ciągłym w zachwycie nad światem Hirayama z najnowszego filmu Wima Wendersa "Perfect Days", który możemy właśnie oglądać na ekranach kin.
"Amelia"
Tak wiele zależy od codziennych drobiazgów
"Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność" – to pierwsze słowa eseju "Krzątactwo" Jolanty Brach-Czainy. Krzątactwo rozumiane jest u niej jako postrzeganie życia przez pryzmat prozaicznych aktywności, które wypełniają dni (Dlaczego ten korek tak długo trwa? Czy zdążę odebrać dziecko z przedszkola? I w końcu fundamentalne – co zrobić na obiad?). Sprawy mniejszego formatu, składające się na wszystko, co pomiędzy, stanowią adekwatną treść życia, podczas gdy tak zwane ważne i przełomowe wydarzenia, jak śluby, awanse czy wakacje w orientalnych krajach, jedynie jego chwilowe przebłyski. Bagatelizowanie powszednich czynności jest, zdaniem Brach-Czainy, odbieraniem wartości własnej egzystencji. Pozytywną specyfikę tej "zwykłości" i "potoczności" celebrowali poeci, zarówno ci polscy, jak Szymborska, Białoszewski czy Herbert, jak i amerykańscy, na czele z Williamem Carlosem Williamsem, określonym przez Julię Fiedorczuk mianem "poety obecności". To właśnie "zimne, ale słodkie" śliwki z jego wiersza "Chcę ci tylko powiedzieć" stały się istotnym motywem "Patersona" – najważniejszego filmowego hymnu z ostatniej dekady na cześć codziennej rutyny.
Kiedyś to kiedyś, teraz to teraz
Kino ma dziwną relację z metafizyką codzienności: z jednej strony z premedytacją od niej ucieka, zasłaniając się wartkim tempem akcji, hukiem efektów specjalnych i (super)bohaterami, którzy zdają się wieść życie o niebo ciekawsze niż przeciętni zjadacze (także tego bezglutenowego i rzemieślniczego) chleba. Jako maszyna iluzji, swoim znakiem firmowym czyni ucieczkę od tego, co zwykłe i potoczne. W opozycji do wizualnego efekciarstwa i emocjonalnych rollercoasterów sytuuje się kino skupione na Małości, ale Małości pisanej wielką literą: świadomie akceptującej zabieganie, powszedniość oraz, mówiąc górnolotnie, podrzędne miejsce człowieka w kosmosie. Z tego przekonania wziął się film o piszącym poezję kierowcy autobusu; podobne przekonania przebijają dziś zza rozmigotanych obrazów stolicy Japonii w najnowszym dziele Wendersa.
"Perfect Days" to nie tylko pean na cześć designu tokijskich szaletów, ale przede wszystkim audiowizualna celebracja tych zupełnie niepozornych dób, które bierze się za pewnik. Next time is next time! Now is now! – powie w pewnym momencie bohater do swojej siostrzenicy, a jego słowa można uznać za dewizę całego filmu. Definicja idealnych dni na pierwszy rzut oka wyda się pewnie dość niekonwencjonalna: dla zdystansowanego, małomównego Hirayamy to nie leżenie brzuchem do góry na rajskiej plaży, ale poświęcenie się sprzątaniu miejskich ubikacji. Można przypuszczać, iż źródło spełnienia bierze się z jego zaangażowanej i świadomej postawy: mężczyzna wkłada serce w każdą wykonywaną czynność, co, jak pewnie przyznałaby Brach-Czaina, nadaje jego krzątactwu egzystencjalną wartość.
"Perfect Days"
Kino spokojnego pogodzenia
Skupienie na okruchach życia nie jest w kinie czymś szczególnie nowym; wyodrębniono choćby osobny gatunek filmowy, "slice of life", w którym drobne elementy codziennego doświadczenia stoją w centrum zainteresowania twórców. Filmy w duchu zen przekonują, iż liczy się jakość, a nie ilość przeżyć, i iż to właśnie świadome wycofanie w rytuały oraz kontemplacja dostępnej w danym momencie rzeczywistości skrywają receptę na szczęśliwe życie. To realna dla wszystkich forma ocalenia nie tylko siebie, ale – być może – w ogóle świata, który gdyby mógł, kręciłby się dziś w jeszcze szybszym tempie, i to kręcenie by monetyzował.
Filmy zen wyrastają z kameralnych melodramatów japońskich mistrzów, takich jak Yasujirō Ozu i Mikio Naruse, ale skręcają w różnych kierunkach. Ich echa rozbrzmiewają w opowieściach o odosobnionym, toczonym zgodnie z rytmem pór roku życiem mnichów ("Dlaczego Bodhidharma wyruszył na wschód?" (1989) Bae Yong-kyuna lub "Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna" (2003) Kima Ki-Duka). Kino "tu i teraz" ucieka od antropocentryzmu i podważa nadrzędność wzroku, dowartościowując wrażenia płynące z innych zmysłów, z naciskiem na dotyk: światu przyrody z uwagą przygląda się kino Majida Majidiego, Abbasa Kiarostamiego czy Apichatponga Weerasethakula. Nie trzeba być jednak entuzjastką wschodniej kinematografii, aby trafić na ślady mindfulnessu w produkcjach zachodnich. Skupienie na codziennym doświadczeniu powraca w filmach Terrence’a Malicka, Noaha Baumbacha czy Richarda Linklatera, a świeckich wcieleń Bodhisattvy można dopatrzyć się w wyluzowanym Jeffreyu Lebowskim, Trumanie Burbanku czy Philu z "Dnia świstaka". Kino ich uwielbia, a widzowie potrzebują – choćby jeżeli czasem to tylko fałszywe proroctwo.
Prosta euforia z rutyny?
Pokrewne w swoich założeniach "Paterson" i "Perfect Days" pozostają więc o tyle ciekawe, iż choć trudno je uznać za filmy mainstreamowe, to nie mieszczą się w ramach kina stricte festiwalowego i przemycają stoicką postawę dla szerszej publiczności. W obu upływ czasu wyznacza schemat narracji, a powtarzalność dni tygodnia prowokuje do przemyśleń nad naturą rzeczywistości. Paterson i Hirayama, uważni i pogodzeni, potrafią dostrzec piękno w codziennej rutynie i niczym Amelia szukać drobnych przyjemności tam, gdzie inni przyspieszają kroku: podczas porannej drogi do pracy, lunchu na ławce w parku czy popijania piwa w ulubionym lokalu. Niewymuszona, tak modna dziś uważność pozwala im na szczególną relację z otoczeniem, naturą i (nielicznymi) przedmiotami – choć finał filmu Jarmuscha wyraźnie sugeruje, iż nadmierne przywiązanie do rzeczy materialnych grozi smutkiem i rozczarowaniem.
"Paterson"
Trudno nie zadać pytania o to, czy ta prostota stanowi efekt ich świadomej decyzji, czy raczej zbiegów okoliczności (Hirayama tak naprawdę pochodzi z zamożnego domu). W obu filmach praca za (prawdopodobnie) jedną z niższych krajowych wydaje się raczej przyjemna, bezstresowa i na swój sposób relaksująca. Oczywiście, dobrostan w dużej mierze uzależniony jest od indywidualnej postawy, ale czasem czytanie do poduszki Faulknera czy Emily Dickinson nie wystarcza, aby zachować pogodę ducha i dystans względem warunków życia. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której zachwyt nad migającymi światłami w parku staje się trudniejszy z powodu niewolniczych warunków pracy, mobbingu czy – po prostu – braku przerw (wyobraźcie sobie "Perfect Days" nakręcone przez braci Dardenne lub Kena Loacha). Zdarza się zatem, iż zachwyt nad "magią codzienności" przekłada się na romantyzację egzystencji człowieka "z klasy pracującej". Dlatego proponuję wyjść poza najsilniej wyeksponowane wątki "łapania chwil" i odczytywać "Patersona" także jako poemat na temat życia człowieka pracy, który może i jest poetą, ale takim, który jednocześnie stara się utrzymać rodzinę, a "Perfect Days" – jako inspirującą do zachwytu powszedniością fantazję. "Paterson"
Moda na "tu i teraz"
Znaczące, iż ów spokojny dystans zakłada analogowość: Paterson uparcie odmawia posiadania telefona ("komórka to byłaby dla mnie smycz", powie), a Hirayama robi zdjęcia drzew aparatem na klisze oraz słucha nagrań Lou Reeda i The Animals z kaset magnetofonowych. Snując marzenie na temat prostego życia bez zbędnych rozpraszaczy, łatwo popaść w boomerską demonizację technologii, a pod względem filmowego języka – pretensję i kicz, fetyszyzujący przebłyski światła lub melancholijnie powiewające na wietrze liście (Japończycy te momenty określają terminem komorebi, które zresztą początkowo stanowiło oryginalny tytuł filmu Wendersa).
Mimo wszystko dowartościowanie codziennego krzątactwa ma bezsprzeczną wartość w kontrze do dominującej "kultury zapie*dolu", ciągłego przebodźcowania i FOMO, pchającego do konsumpcji coraz to nowszych i bardziej zróżnicowanych wrażeń. Z drugiej strony, celebracja – tak fotogenicznego – "piękna codzienności" dobrze poddaje się kapitalizacji: ten sam Instagram, który, jak udowodniono, przyczynia się do wzrostu depresji wśród swoich użytkowników, chce jednocześnie uchodzić za miejsce, w którym można odbyć praktykę medytacji, nauczyć wyciszenia i nowych asan. Mindfulness traci zatem pierwotne znaczenia i zjada własny ogon – kino zen pozostaje beneficjentem tego głodu uważności, ale jednocześnie może go też podsycać.
"Film balkonowy"
Dlatego najbardziej przekonujących i bezpretensjonalnych opowieści szukałabym dziś wśród twórczości dokumentalistów – ponadczasowe historie o "ludziach zupełnie takich, jak my" z filmów Krzysztofa Kieślowskiego ("Gadające głowy") czy Marcela Łozińskiego ("Wszystko może się przytrafić") stanowią nienachalny przykład kina zen w wydaniu podwórkowym, pieczętującym myślenie, iż naprawdę nie istnieją scenariusze, które nie byłyby warte opowiedzenia. Jedną z najpiękniejszych form przyglądania się powszedniości był dla mnie w ostatnich latach "Film balkonowy" (2021) Pawła Łozińskiego, w którym reżyser z balkonu swojego mieszkania zaczepiał przechodniów. Rozmowy z nimi splatają się w uniwersalną opowieść o człowieczeństwie, empatii i przemijaniu. Innej poezji nie będzie.