"Dzień zero", czyli Robert De Niro vs cyberterroryści – recenzja serialu Netfliksa w gwiazdorskiej obsadzie

serialowa.pl 3 dni temu

Realistyczny thriller spiskowy z Robertem De Niro, który musi złamać własne zasady dla większego dobra. Brzmi dobrze, ale czy „Dzień zero” wyróżnia się czymś więcej niż gwiazdorską obsadą?

Nowy świat potrzebuje nowych bohaterów? Były prezydent Stanów Zjednoczonych George Mullen (Robert De Niro) zaprzecza tej tezie, gdy po katastrofalnym w skutkach cyberataku zostaje wyznaczony na przewodniczącego komisji mającej znaleźć jego sprawców. Ale czy odkurzony po latach wyznawca starych wartości to odpowiednia osoba, by stawić czoła rzeczywistości, w której króluje cynizm, mnożą się teorie spiskowe, a kraj stoi na krawędzi upadku?

Dzień zero – o czym jest miniserial Netfliksa?

„Dzień zero„, który od dziś możecie oglądać na Netfliksie, stawia to pytanie w centrum sześcioodcinkowej intrygi (widziałem przedpremierowo całość), która wychodząc od wspomnianego cybernetycznego ataku na USA, śledzi jego bezpośrednie następstwa. A te są poważne, bo choć mowa o zaledwie minucie, w której przestały działać wszystkie amerykańskie systemy komputerowe odpowiadające za infrastrukturę czy bezpieczeństwo, skutki tej przerwy były tragiczne. Ponad trzy tysiące ofiar i zapowiedź, iż to dopiero początek, skłania urzędującą prezydent Mitchell (Angela Bassett, „9-1-1”) do podjęcia drastycznych kroków. I tu na scenę wkracza Mullen.

„Dzień zero” (Fot. Netflix)

Były prezydent, który z osobistych powodów zrezygnował z ubiegania się o reelekcję, zostaje powołany na przewodniczącego Komisji Dnia Zero – posiadającego specjalne uprawnienia organu, który ma znaleźć sprawców zamachu, nie oglądając się na drobnostki w rodzaju wolności obywatelskich. Mullen wydaje się osobą w sam raz na to stanowisko z kilku powodów. Po pierwsze, jest powszechnie lubiany, po drugie ma solidny kręgosłup moralny, a po trzecie, w razie niepowodzenia będzie można łatwo zrobić z niego tarczę dla obecnej administracji.

Na pierwszy rzut oka widać tu wiele zagrożeń, ale George Mullen to polityk starej daty nie tylko pod względem metryki. Ponieważ dobro kraju to dla niego coś więcej niż pusty frazes, poczucie obowiązku każe mu przyjąć propozycję mimo świadomości, iż może wkraczać na minę. Tym bardziej, iż „odkrycie prawdy w erze postprawdy”, jak głosi jeden z serialowych sloganów, to zadanie z wielu względów skomplikowane, a prywatne problemy byłego prezydenta jeszcze bardziej je utrudniają.

Dzień zero to thriller, który nie wzbudza napięcia

Muszę uczciwie przyznać, iż przed premierą miałem wobec „Dnia zero” mieszane uczucia. Kuszący wydawał się koncept thrillera osadzonego na współczesnych lękach, a nazwiska w obsadzie imponowały, ale za dużo już widziałem głośnych produkcji Netfliksa, które okazywały się wydmuszkami, żeby robić sobie wielkie nadzieje. Po obejrzeniu całości jestem więc rozczarowany, ale też niespecjalnie zaskoczony.

„Dzień zero” (Fot. Netflix)

„Dzień zero” jest bowiem dokładnie taki, jak przypuszczałem. Rzetelnie zrobiony, ale przy tym pusty w środku i wiejący nudą. Serial, za którym stoją telewizyjny wyjadacz Eric Newman („Narcos”), były szef NBC News Noah Oppenheim i nagrodzony Pulitzerem dziennikarz New York Timesa Michael S. Schmidt, porusza wprawdzie tematy aktualne, ważne i kontrowersyjne, ale robi to w sposób, który trudno uznać za skuteczny. Bo co z tego, iż twórcy zadają dobre pytania i stawiają interesujące wnioski, skoro na ekranie wypadają one mało wiarygodnie i płytko, a cała historia nie wzbudza grama niezbędnych w tym przypadku napięcia i emocji?

Niestety, ale po serialu Netfliksa widać wyraźnie, iż czym innym jest przygotowanie ideologicznych fundamentów pod historię, a czym innym ich zamiana w intrygującą fabułę. „Dzień zero” ma dobry punkt wyjścia i jasno określone priorytety, ale jednocześnie pełno w nim źle napisanych lub urwanych wątków, kiepsko nakreślonych postaci i zwrotów akcji, które w najlepszym razie można uznać za nijakie, a w najgorszym za bzdurne. Do określenia całości idealnie pasuje natomiast wyświechtane już pojęcie netfliksowego przeciętniaka.

Dzień zero to mdła intryga i banalne konflikty

A mogło być inaczej, bo historia cybernetycznego ataku na Amerykę i jego politycznych konsekwencji miała potencjał. choćby jeżeli nie na rozbudzenie szeroko zakrojonej dyskusji o granicach władzy i wolności obywatelskich, to przynajmniej na przykucie widzów do ekranu wciągającą po uszy intrygą. O jedno i drugie będzie jednak ciężko, bo w najciekawszych kwestiach „Dzień zero” ślizga się po powierzchni, a gdy przychodzi do rozwiązań, ucieka w banalne hasła i proste odpowiedzi.

Zanim do nich dojdziemy, będziemy natomiast bombardowani jedną kliszą za drugą. Wraz z Mullenem i jego ekipą, którą tworzą m.in. asystent Roger Carlson (Jesse Plemons, „Breaking Bad”) czy szefowa personelu Valerie Whitesell (Connie Britton, „American Horror Story”), przeskakujemy od jednego potencjalnego tropu do kolejnego. Rosjanie, giełdowi spekulanci, rodzimi radykałowie, oligarchowie technologiczni, szemrani politycy – są tu dosłownie wszyscy. Dodajcie jeszcze sekretne programy rządowe, prawicowych trolli i niebezpieczne powiązania najważniejszych osób w państwie, a będzie można układać spiskowe bingo. „Dzień zero”? Raczej zero zaskoczenia.

„Dzień zero” (Fot. Netflix)

Niewiele lepiej jest na niwie prywatnej. Tu w centrum uwagi znajdują się relacje prezydenta Mullena z córką, dystansującą się od polityki ojca kongresmenką Alexandrą Mullen (Lizzy Caplan, „Masters of Sex”), oraz żoną Sheilą (Joan Allen, „Historia Lisey”), której zawodowe ambicje również będą kolidować z pozycją męża. I gdyby na tych prostych, ale wyrazistych konfliktach twórcy poprzestali, osobisty wątek mógłbym uznać za całkiem udany.

To jednak za mało. Trzeba dorzucić jeszcze tragedię z przeszłości, problemy małżeńskie i subtelne jak diabli sugestie dotyczące stanu psychicznego głównego bohatera. Nie martwcie się, serial wytrzyma! Cóż, nie wytrzymał, bo abstrahując choćby od jakości poszczególnych wątków, zwyczajnie brakuje tu na nie miejsca. „Dzień zero” jest fabularnie przeładowany, a przy tym nudny i mało angażujący, bez względu na to, o którym aspekcie historii mówimy.

Dzień zero – czy warto oglądać serial Netfliksa?

Nie ma zatem żadnego znaczenia, iż fabuła prezentuje realne zagrożenia, czy to w zakresie cyberbezpieczeństwa, czy granic swobód obywatelskich, czy nadużyć władzy. Obiecujące założenia nie rozwijają się w ekscytującym kierunku, a z czasem wręcz tracą na atrakcyjności, gdy serial w dalszej części sezonu nie tylko brnie w schematy, ale też kpi sobie z logiki. jeżeli dotrwacie do tego czasu, wyparują z was resztki rozbudzonego wcześniej zainteresowania i nie uratuje tego choćby hollywoodzka obsada, która poza Robertem De Niro nie za bardzo ma co robić.

„Dzień zero” (Fot. Netflix)

Jasne, zaangażowanie 81-letniego aktora, dla którego to pierwsza w karierze główna rola w serialu, musiało oznaczać, iż uwaga skupi się na nim, więc trudno mieć o to pretensję. Zwłaszcza iż De Niro, choć gra na autopilocie (jak w większości swoich występów z ostatnich kilkunastu lat), ma po prostu niezaprzeczalną klasę i choćby największe komunały w jego wykonaniu wypadają przekonująco. Żal jednak całej reszty, bo wykonawcy tej klasy, co Dan Stevens („Legion”), Matthew Modine („Stranger Things”) czy Gaby Hoffmann („Transparent”) zepchnięci do stereotypowych drugoplanowych ról to zwykłe marnotrawstwo talentu.

Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno postrzegać „Dzień zero” inaczej niż jako porażkę i to choćby nieprzesadnie ambitną. W gruncie rzeczy oryginalne pomysły na serial skończyły się tu na etapie planowania, a efekt końcowy nie jest ani inspirujący, ani dający do myślenia, ani w żaden sposób satysfakcjonujący. To po prostu bardzo bezpieczny, bezbarwny i pozbawiony życia przeciętniak, który wyparowuje z pamięci zaraz po obejrzeniu.

Dzień zero jest dostępny w serwisie Netflix

Idź do oryginalnego materiału