Sobota, 15 czerwca
Wyszedłem na ganek rodzinnego domu, wciągnąłem ciepłe wieczorne powietrze i przysiadłem na starej ławce, która zatrzeszczała pod moim ciężarem, tak samo jak za dzieciaka. Po chwili do domu podszedł nieśpiesznie Krzysiek. Ten sam druh, z którym dorastałem ramię w ramię, choć lata temu coś między nami pękło.
– No i jak tam życie? – rzucił, klepiąc mnie po plecach po męsku.
– Stara bida – odparłem, krzywiąc się. – Robota, kredyt na mieszkanie w Warszawie.
– Nieźle – pokiwał głową z uznaniem. – Zawsze byłeś bystrzejszy. Nie to co ja…
– Daj spokój! – zaśmiałem się cicho. – Rodzice mi opowiadali, iż masz teraz najładniejszy dom w całej wsi. Podobnie sąsiedzi biorą z ciebie przykład.
– Ty też sobie nieźle radzisz – mieszkanie w stolicy. Kupiłeś nie gorzej niż ja wybudowałem.
Rozesmialiśmy się. I jakby z przyzwyczajenia, ruszyliśmy do jego domu. Wyciągnęliśmy chleb, jajka, kiełbasę. Postawiliśmy butelkę domowej nalewki. Wypili po kieliszku, obydwaj skrzywili się – nieczęsto pijemy.
Nagle Krzysiek rzucił:
– Słuchaj… A Jadzia… Wiesz?
Zamarłem:
– Co?
– Wyszła za mąż. Za jednego… z sąsiedniej wioski. Uczy teraz w naszej starej szkole.
– Jadzia? – powtórzyłem, a coś ścisnęło mnie w gardle. – Nie wiedziałem…
– Ja też nie wierzyłem. Myślałem, iż przejdzie… Ale trzy dni przy kombajnie harowałem – i nic. Rozumiesz?
Nalał znowu. Wypiliśmy, a potem siedzieliśmy w ciszy, wpatrzeni we własne dzbanki z herbatą.
Nagle podnieśliśmy wzrok i wybuchnęliśmy śmiechem – tak jak za dzieciaka. Do łez, do bólu brzucha.
– No i mamy – otarł oczy Krzysiek. – Tyle lat przez nią… a tu taka zagrywka.
– No – przytaknąłem. – Turniej urządziliśmy. Kto lepszy, kto wytrwa dłużej, kto głośniejszy. A ona – hop, i zniknęła z kimś innym.
– Szacun dla niej – niespodziewanie powiedział Krzysiek. – Wybrała po swojemu. A my się staraliśmy…
– No właśnie – zamyśliłem się. – Ale nie poszło na marne. Ty dom postawiłeś, ja na oddziale w szpitalu kieruję. Oboje coś tam w życiu osiągnęliśmy.
– Właśnie! – ożywił się Krzysiek. – Po trzydziestce dopiero się zaczyna!
– Ale to ty pierwszyszy zacząłeś – przypomniałem.
– Może. Ale ty brnąłeś dalej. Cwaniak jeden.
– Więc byłem równie głupi. Obaj byliśmy – uśmiechnąłem się gorzko.
– Pamiętasz, jak po lekcjach siedziała na tej ławce i patrzyła na nas obu tak samo? Ani tobie, ani mnie – nikomu.
Znów zamilkliśmy. Wspomnienia.
Z Krzyśkiem znałem się od kołyski – urodziliśmy się w odstępie paru dni. Dorastaliśmy razem, dom przy domu. Razem się bawiliśmy, w jednej ławce siedzieliśmy. Do ósmej klasy byliśmy nierozłączni.
A potem w klasie pojawiła się Jadzia. Wyrosła nagle w wakacje. Z rozczochranej dziewczyny na rowerze stała się smukłą dziewczyną z długim, kasztanowym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Przyjaciele stali się rywalami.
Krzysiek lgnął do mechaniki, majsterkował przy tacie traktorze. Ja – do książek i zwierząt. Jeden poszedł w pola, drugi na medycynę.
A Jadzia patrzyła na obu tym samym wzrokiem, od którego serce waliło jak młot.
Po szkole ja wyjechałem na studia, a Krzyśka wzięli do ekipy remontowej. Jadzia zapisała się zaocznie i krążyła między nami. Przekazywała wieści: kto więcej zarobił, kto dostał stypendium. Ale z nikim nie związała się na dobre.
Nawet wojsko nie pogodziło przyjaciół. Staliśmy się mężczyznami, każdy swoją drogą. Krzysiek postawił dom, kupił pierwszą w wsi terenówkę. Ja zostałem lekarzem, obroniłem doktorat. Ale obaj wciąż byliśmy samotni. Wciąż trzymaliśmy w pamięci tamtą dziewczynę z warkoczem.
I teraz siedzimy w kuchni, zmęczeni, z oczami przyciemnionymi przez lata – i śmiejemy się. Gorzko i jasno.
– W sumie dobrze, iż wyszła za mąż – powiedziałem w końcu. – Szczerze. Może on ją naprawdę kocha.
– Może… – odparł cicho Krzysiek. – Oby. Bo inaczej… Szkoda byłoby wszystkiego.
Zaległa cisza. Nagle Krzysiek walnął w stół:
– Wiesz co? Wypijmy. Za nią. Za nas. Za to, iż życie toczy się dalej.
– A no – uśmiechnąłem się. – Za to, iż wciąż jesteśmy tu razem. I nie jesteśmy wrogami.
Nalał po ostatniej.
– Za Jadzię.
– Za Jadzię.
Szkło zadźwiękło. A za oknem wieczór zamieniał się w noc. Nad starą ławką pochylili się dwaj mężczyźni – już nie chłopcy, ale jeszcze nie starcy. Po prostu dwóch, których życie raz zetknęło i już nie rozdzieliło.
A Jadzia? Cóż, oby była szczęśliwa. Zasłużyła sobie.
Dziś zrozumiałem: czasem drogi, które wydają się rozchodzić, tak naprawdę krążą wokół tego samego miejsca. I może warto było przejść całą tę drogę, by dotrzeć z powrotem tutaj – do tej ławki, tego śmiechu, tego poczucia, iż mimo wszystko nic ważnego nie zostało stracone.