Dziecięcy rywale: opowieść o Wewnętrznej Nadziei

newsempire24.com 1 tydzień temu

Sobota, 15 czerwca

Wyszedłem na ganek rodzinnego domu, wciągnąłem ciepłe wieczorne powietrze i przysiadłem na starej ławce, która zatrzeszczała pod moim ciężarem, tak samo jak za dzieciaka. Po chwili do domu podszedł nieśpiesznie Krzysiek. Ten sam druh, z którym dorastałem ramię w ramię, choć lata temu coś między nami pękło.

– No i jak tam życie? – rzucił, klepiąc mnie po plecach po męsku.

– Stara bida – odparłem, krzywiąc się. – Robota, kredyt na mieszkanie w Warszawie.

– Nieźle – pokiwał głową z uznaniem. – Zawsze byłeś bystrzejszy. Nie to co ja…

– Daj spokój! – zaśmiałem się cicho. – Rodzice mi opowiadali, iż masz teraz najładniejszy dom w całej wsi. Podobnie sąsiedzi biorą z ciebie przykład.

– Ty też sobie nieźle radzisz – mieszkanie w stolicy. Kupiłeś nie gorzej niż ja wybudowałem.

Rozesmialiśmy się. I jakby z przyzwyczajenia, ruszyliśmy do jego domu. Wyciągnęliśmy chleb, jajka, kiełbasę. Postawiliśmy butelkę domowej nalewki. Wypili po kieliszku, obydwaj skrzywili się – nieczęsto pijemy.

Nagle Krzysiek rzucił:

– Słuchaj… A Jadzia… Wiesz?

Zamarłem:

– Co?

– Wyszła za mąż. Za jednego… z sąsiedniej wioski. Uczy teraz w naszej starej szkole.

– Jadzia? – powtórzyłem, a coś ścisnęło mnie w gardle. – Nie wiedziałem…

– Ja też nie wierzyłem. Myślałem, iż przejdzie… Ale trzy dni przy kombajnie harowałem – i nic. Rozumiesz?

Nalał znowu. Wypiliśmy, a potem siedzieliśmy w ciszy, wpatrzeni we własne dzbanki z herbatą.

Nagle podnieśliśmy wzrok i wybuchnęliśmy śmiechem – tak jak za dzieciaka. Do łez, do bólu brzucha.

– No i mamy – otarł oczy Krzysiek. – Tyle lat przez nią… a tu taka zagrywka.

– No – przytaknąłem. – Turniej urządziliśmy. Kto lepszy, kto wytrwa dłużej, kto głośniejszy. A ona – hop, i zniknęła z kimś innym.

– Szacun dla niej – niespodziewanie powiedział Krzysiek. – Wybrała po swojemu. A my się staraliśmy…

– No właśnie – zamyśliłem się. – Ale nie poszło na marne. Ty dom postawiłeś, ja na oddziale w szpitalu kieruję. Oboje coś tam w życiu osiągnęliśmy.

– Właśnie! – ożywił się Krzysiek. – Po trzydziestce dopiero się zaczyna!

– Ale to ty pierwszyszy zacząłeś – przypomniałem.

– Może. Ale ty brnąłeś dalej. Cwaniak jeden.

– Więc byłem równie głupi. Obaj byliśmy – uśmiechnąłem się gorzko.

– Pamiętasz, jak po lekcjach siedziała na tej ławce i patrzyła na nas obu tak samo? Ani tobie, ani mnie – nikomu.

Znów zamilkliśmy. Wspomnienia.

Z Krzyśkiem znałem się od kołyski – urodziliśmy się w odstępie paru dni. Dorastaliśmy razem, dom przy domu. Razem się bawiliśmy, w jednej ławce siedzieliśmy. Do ósmej klasy byliśmy nierozłączni.

A potem w klasie pojawiła się Jadzia. Wyrosła nagle w wakacje. Z rozczochranej dziewczyny na rowerze stała się smukłą dziewczyną z długim, kasztanowym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Przyjaciele stali się rywalami.

Krzysiek lgnął do mechaniki, majsterkował przy tacie traktorze. Ja – do książek i zwierząt. Jeden poszedł w pola, drugi na medycynę.

A Jadzia patrzyła na obu tym samym wzrokiem, od którego serce waliło jak młot.

Po szkole ja wyjechałem na studia, a Krzyśka wzięli do ekipy remontowej. Jadzia zapisała się zaocznie i krążyła między nami. Przekazywała wieści: kto więcej zarobił, kto dostał stypendium. Ale z nikim nie związała się na dobre.

Nawet wojsko nie pogodziło przyjaciół. Staliśmy się mężczyznami, każdy swoją drogą. Krzysiek postawił dom, kupił pierwszą w wsi terenówkę. Ja zostałem lekarzem, obroniłem doktorat. Ale obaj wciąż byliśmy samotni. Wciąż trzymaliśmy w pamięci tamtą dziewczynę z warkoczem.

I teraz siedzimy w kuchni, zmęczeni, z oczami przyciemnionymi przez lata – i śmiejemy się. Gorzko i jasno.

– W sumie dobrze, iż wyszła za mąż – powiedziałem w końcu. – Szczerze. Może on ją naprawdę kocha.

– Może… – odparł cicho Krzysiek. – Oby. Bo inaczej… Szkoda byłoby wszystkiego.

Zaległa cisza. Nagle Krzysiek walnął w stół:

– Wiesz co? Wypijmy. Za nią. Za nas. Za to, iż życie toczy się dalej.

– A no – uśmiechnąłem się. – Za to, iż wciąż jesteśmy tu razem. I nie jesteśmy wrogami.

Nalał po ostatniej.

– Za Jadzię.

– Za Jadzię.

Szkło zadźwiękło. A za oknem wieczór zamieniał się w noc. Nad starą ławką pochylili się dwaj mężczyźni – już nie chłopcy, ale jeszcze nie starcy. Po prostu dwóch, których życie raz zetknęło i już nie rozdzieliło.

A Jadzia? Cóż, oby była szczęśliwa. Zasłużyła sobie.

Dziś zrozumiałem: czasem drogi, które wydają się rozchodzić, tak naprawdę krążą wokół tego samego miejsca. I może warto było przejść całą tę drogę, by dotrzeć z powrotem tutaj – do tej ławki, tego śmiechu, tego poczucia, iż mimo wszystko nic ważnego nie zostało stracone.

Idź do oryginalnego materiału