Najpierw w trans wprowadza nas mocny beat kompozycji Vitalica. Potem otaczają nas obrazy nasycone mocnymi, ale ciemnymi – jakby spowite nocą – kolorami. Powoli osacza nas tropikalna gorączka Delty Nigru, by nagle zaatakować niespodziewaną przemocą. Wydawać by się mogło, iż nieskrępowany taniec w nocnym francuskim klubie w końcu przyniesie wyzwolenie. Nic z tego. "Disco Boy" pozostawia nas z poczuciem niespełnienia. I to nie tylko z powodu tożsamościowego rozbicia tytułowego bohatera. Film Giacomo Abbruzzesego nie potrafi przebić się przez gęstą jak smoła warstwę wizualnych i audialnych pozorów, które sugerują coś, czego w tym filmie nie ma.
Rzecz zaczyna się na granicy polsko-białoruskiej, która, podobnie jak w "Zielonej granicy" Agnieszki Holland, staje się przepustką do lepszego, upragnionego świata Zachodniej Europy. Granice u Abbruzzesego mają jednak charakter czysto abstrakcyjny, wręcz umowny – jakby raczej dzieliły bardziej porozbijane tożsamości bohaterów niż kraje. Niczym innym bowiem nie można uzasadnić faktu, iż dwóch Białorusinów wjeżdża do Polski bez problemów z grupą piłkarskich kibiców, natomiast granicę z Niemcami postanawia pokonać wpław przez Odrę, zamiast – jak wszyscy inni – mostem bez kontroli.
W tym scenariuszowym lapsusie (jakże brzemiennym w skutki dla fabuły) można wyczytać coś więcej niż scenopisarskie niechlujstwo; jest w tym jakiś francuski czy raczej zachodnioeuropejski etnocentryzm wyrzucający Polskę, a wraz z nią całą Europę Środkowo-Wschodnią poza margines nie tylko Unii Europejskiej, ale całej zachodniej cywilizacji. Ta zaczyna się dopiero za granicą niemiecką, a najpełniej realizuje się we Francji, która jest finalnym celem bohaterów. To zaskakujące, iż właśnie taką wizję Europy oferuje film, który tak bardzo pragnie stawać w obronie migrantów – szukających swojego miejsca w świecie podzielonego niezrozumiałymi konfliktami i niepotrzebnymi granicami.
Ta jedna scena wydobywa głęboki fałsz filmu Abbruzzesego, odziera go z pozorów wyrafinowanej formy, a przede wszystkim z sugestii głębszej refleksji nad współczesnym światem. Momentami – trzeba przyznać – film potrafi mamić i wciągać w niezwykle gęsty, duszny, lepiący się od potu świat elektryzującej muzyki Vitalica, głębokich kolorów paryskich klubów i tropikalnego żaru afrykańskiej nocy. Reżyser wiedzie bohatera z Białorusi przez Polskę i Niemcy do Francji, a ten ostatecznie swojej życiowej szansy szuka w Legii Cudzoziemskiej. Twórca wiele czasu poświęca adoracji jego męskiego ciała poddawanego kształtowaniu w celu bezwzględnego posłuszeństwa. Jest w tym jednoczesna krytyka maczyzmu i jakaś ukryta nim fascynacja. Ale to inny wymiar cielesności okazuje się kluczem do tego filmu – taniec.
Choć "klucz" to za mocne słowo. Abbruzzese bardzo pragnie pochwycić tę formę i uczynić z niej nośną metaforę. Coś, co zespoli wytrenowane ciało zdyscyplinowanego żołnierza i swobodne, pozbawione celowości ruchy ciała w tańcu. Dodaje do tego kolejne paralele – na czele z tą, która wiąże kata i ofiarę, dwóch symetrycznych wobec siebie mężczyzn, którzy przypadkowo, wbrew swej woli natknęli się na siebie w gęstwinie tropikalnego lasu. Obaj realizowali swoje marzenia, które jednocześnie brutalnie zakończyli. Wykuta ciężkim dłutem metafora relacji między bohaterami jest więcej niż oczywista. Cel Abbruzzesego został więc osiągnięty – ale jakim kosztem! Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, iż jest to paralela wymuszona: ciężka, przysadzista, po prostu grubo ciosana. Metafora, której podporządkowany jest zresztą cały film; metafora, która obejmuje tak wiele elementów, iż ostatecznie ciąży na fabule i demistyfikuje jej banał.
Bo myśl, którą reżyser ma do wyartykułowania, jest może i efektowna, ale nieszczególnie odkrywcza. Z jednej strony wyraża ona przekonanie, iż każdy walczący o siebie – czy to migrant, ciemiężony, walczący z opresją – jest w gruncie rzecz do siebie podobny. choćby gdy los sprawi, iż podobni znajdą się po dwóch stronach barykady – czy też tej wyimaginowanej, abstrakcyjnej granicy, która dzieli bardziej ludzkie umysły niż terytoria. Ale czy nie jest to zbytnie uproszczenie porządku rzeczy? Czy los migranta z Europy Wschodniej i z Afryki może zostać zrównany? Czy kolonizatorski wątek ukazany w filmie nie ujawnia – trochę nieświadomie – faktycznej złożoności problemu? Że Francja jest jedynie fałszywą utopią, która będąc nadzieją dla jednych, eksploatuje drugich? Można odnieść wrażenie, iż Abbruzzese w swoich rozważaniach zatrzymał się na bardzo płytkim poziomie analiz współczesnych zależności politycznych, a kolejnych, niedotkniętych przez filmowca warstw skrywa się w tym temacie jeszcze bardzo wiele.
Reżyserowi nie udało się przebić głębiej, bo zbytnio skoncentrował się na maestrii formy i kreowaniu dusznej, wręcz mistycznej atmosfery tajemniczości – jakichś wspólnot dusz, przepływu duchów, astralnych więzi. Ostatecznie więc zamiast intrygować i komplikować potencjalne odczytania, cała warstwa symboliczno-ezoteryczna sprowadza się do prostych i nazbyt ciężkich metafor.
Rzecz zaczyna się na granicy polsko-białoruskiej, która, podobnie jak w "Zielonej granicy" Agnieszki Holland, staje się przepustką do lepszego, upragnionego świata Zachodniej Europy. Granice u Abbruzzesego mają jednak charakter czysto abstrakcyjny, wręcz umowny – jakby raczej dzieliły bardziej porozbijane tożsamości bohaterów niż kraje. Niczym innym bowiem nie można uzasadnić faktu, iż dwóch Białorusinów wjeżdża do Polski bez problemów z grupą piłkarskich kibiców, natomiast granicę z Niemcami postanawia pokonać wpław przez Odrę, zamiast – jak wszyscy inni – mostem bez kontroli.
W tym scenariuszowym lapsusie (jakże brzemiennym w skutki dla fabuły) można wyczytać coś więcej niż scenopisarskie niechlujstwo; jest w tym jakiś francuski czy raczej zachodnioeuropejski etnocentryzm wyrzucający Polskę, a wraz z nią całą Europę Środkowo-Wschodnią poza margines nie tylko Unii Europejskiej, ale całej zachodniej cywilizacji. Ta zaczyna się dopiero za granicą niemiecką, a najpełniej realizuje się we Francji, która jest finalnym celem bohaterów. To zaskakujące, iż właśnie taką wizję Europy oferuje film, który tak bardzo pragnie stawać w obronie migrantów – szukających swojego miejsca w świecie podzielonego niezrozumiałymi konfliktami i niepotrzebnymi granicami.
Ta jedna scena wydobywa głęboki fałsz filmu Abbruzzesego, odziera go z pozorów wyrafinowanej formy, a przede wszystkim z sugestii głębszej refleksji nad współczesnym światem. Momentami – trzeba przyznać – film potrafi mamić i wciągać w niezwykle gęsty, duszny, lepiący się od potu świat elektryzującej muzyki Vitalica, głębokich kolorów paryskich klubów i tropikalnego żaru afrykańskiej nocy. Reżyser wiedzie bohatera z Białorusi przez Polskę i Niemcy do Francji, a ten ostatecznie swojej życiowej szansy szuka w Legii Cudzoziemskiej. Twórca wiele czasu poświęca adoracji jego męskiego ciała poddawanego kształtowaniu w celu bezwzględnego posłuszeństwa. Jest w tym jednoczesna krytyka maczyzmu i jakaś ukryta nim fascynacja. Ale to inny wymiar cielesności okazuje się kluczem do tego filmu – taniec.
Choć "klucz" to za mocne słowo. Abbruzzese bardzo pragnie pochwycić tę formę i uczynić z niej nośną metaforę. Coś, co zespoli wytrenowane ciało zdyscyplinowanego żołnierza i swobodne, pozbawione celowości ruchy ciała w tańcu. Dodaje do tego kolejne paralele – na czele z tą, która wiąże kata i ofiarę, dwóch symetrycznych wobec siebie mężczyzn, którzy przypadkowo, wbrew swej woli natknęli się na siebie w gęstwinie tropikalnego lasu. Obaj realizowali swoje marzenia, które jednocześnie brutalnie zakończyli. Wykuta ciężkim dłutem metafora relacji między bohaterami jest więcej niż oczywista. Cel Abbruzzesego został więc osiągnięty – ale jakim kosztem! Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, iż jest to paralela wymuszona: ciężka, przysadzista, po prostu grubo ciosana. Metafora, której podporządkowany jest zresztą cały film; metafora, która obejmuje tak wiele elementów, iż ostatecznie ciąży na fabule i demistyfikuje jej banał.
Bo myśl, którą reżyser ma do wyartykułowania, jest może i efektowna, ale nieszczególnie odkrywcza. Z jednej strony wyraża ona przekonanie, iż każdy walczący o siebie – czy to migrant, ciemiężony, walczący z opresją – jest w gruncie rzecz do siebie podobny. choćby gdy los sprawi, iż podobni znajdą się po dwóch stronach barykady – czy też tej wyimaginowanej, abstrakcyjnej granicy, która dzieli bardziej ludzkie umysły niż terytoria. Ale czy nie jest to zbytnie uproszczenie porządku rzeczy? Czy los migranta z Europy Wschodniej i z Afryki może zostać zrównany? Czy kolonizatorski wątek ukazany w filmie nie ujawnia – trochę nieświadomie – faktycznej złożoności problemu? Że Francja jest jedynie fałszywą utopią, która będąc nadzieją dla jednych, eksploatuje drugich? Można odnieść wrażenie, iż Abbruzzese w swoich rozważaniach zatrzymał się na bardzo płytkim poziomie analiz współczesnych zależności politycznych, a kolejnych, niedotkniętych przez filmowca warstw skrywa się w tym temacie jeszcze bardzo wiele.
Reżyserowi nie udało się przebić głębiej, bo zbytnio skoncentrował się na maestrii formy i kreowaniu dusznej, wręcz mistycznej atmosfery tajemniczości – jakichś wspólnot dusz, przepływu duchów, astralnych więzi. Ostatecznie więc zamiast intrygować i komplikować potencjalne odczytania, cała warstwa symboliczno-ezoteryczna sprowadza się do prostych i nazbyt ciężkich metafor.