To chyba jedyna okazja w dziejach bloga, by napisać podsumowanie dekady. Bloga założyłem latem 2006, więc w sylwestra 2009/2010 byłem jeszcze blogerem względnie początkującym. W sylwestra 2029/2030 bloga już chyba raczej nie będę prowadzić (?).
Świat się potężnie zmienił przez tę dekadę, na pewno bardziej niż w latach 90. czy choćby zerowych. W 2010 wchodziłem jeszcze z resztkami optymizmu roku 1989: wierzyłem, iż świat idzie Generalnie w Dobrym Kierunku.
Wierzyłem, iż mój kraj uwolnił się z autorytarnych ciągot i choćby jeżeli będzie rządziła niemiła mi partia (przecież wszystkie były mi mniej lub bardziej niemiłe), podstawowe swobody nie będą zagrożone. Straciłem tę wiarę.
Wierzyłem w trwałość Unii Europejskiej i NATO oraz w stopniowe rozszerzanie obu sojuszy. Przecież każdy chce żyć tak jak my, w Azji i Afryce też! Tę wiarę też straciłem.
W sylwestra 2009/2010 kończyłem pracę nad swoją drugą książką, „Ameryka nie istnieje”. Uważny czytelnik zauważy w niej założenie, iż Ameryka też zmierza w Ogólnie Dobrym Kierunku.
Wybór Obamy uważałem za symboliczne wyzwolenie się Ameryki ze stuleci rasizmu. By to zilustrować (tak, teraz mnie też to śmieszy) pojechałem do symbolicznego miasteczka, rozsławionego filmem „Missisipi w ogniu”. Miasteczko w 2009 wybrało afroamerykańskiego burmistrza.
Burmistrz Young, jak wynika z internetu, przez cały czas sprawuje urząd. Ale dziś już oczywiście nie wierzę, iż takie pojedyncze wydarzenia oznaczały koniec rasizmu w USA. Potem ze zgrozą czytałem o zamieszkach na przedmieściach St Louis – ja tam kilkakrotnie zabłądziłem (tam się zawsze błądzi, to choćby żart w „National Lampoon’s Vacation”), wysiadałem, pytałem o drogę, nie wiedziałem, iż jestem w jakimś niebezpiecznym getcie!
Przywilej jasnej skóry. A to ważne miejsce, występuje w obu moich książkach, to skrzyżowanie rokendrolowych dróg numer 61 i 66. Teraz bym się chyba bał tam pojechać, błądzić, wysiadać i robić zdjęcia.
Z pozytywnego dorobku – pod koniec 2009 mój antyklerykalizm, lewicowy światopogląd i moja nieufność wobec technologicznych korporacji czyniły mnie ekscentrykiem choćby w moim gazetowym bąbelku towarzyskim. Dziś w tym bąbelku to już mainstream. Ba, choćby wreszczie mam na kogo głosować!
Przez te kilkanaście lat zdarzało mi się na różnych sylwestrowych domówkach spełniać w roli didżeja-amatora. Podsumuję tę dekadę przez pryzmat swoich setów.
Ze względu na zróżnicowane towarzystwo na tych domówkach, musiałem kombinować jak koń pod górkę, żeby było i coś dla punko-nostalgików, i coś współczesnego, i coś latynoskiego, i jakaś klasyka disco. Mashupy, które eksplodowały w drugiej połowie lat zerowych, częściowo rozwiązywały ten problem.
Zacznę więc od mashupa Team9 „Casbah Girls”, hitu sylwestra 2009/2010. Największym floor fillerem tamtej nocy było jednak „Mas Que Nada”, odświeżone wówczas przez Black Eyed Peas. Goście wtórowali chóralnym zaśpiewem, największa euforia dla didżeja amatora, ech. Tak niedawno, a tak dawno.
W sylwestra 2011/2012 na moich plejlistach pojawił się electro swing, który do dzisiaj uważam za swój ulubiony gatunek taneczny. Zacząłem od „Catgroove” Parov Stelara, głównie z powodów pragmatycnych – nastrój tego kawałka powoli narasta, więc świetnie się nadaje do zrobienia przejścia („a teraz z innej beczki”). Tamtej nocy największym hitem z tego samego gatunku było jednak „Soulsalicious” Tape Five.
Fascynacja electro swingiem i współczesnymi wariacjami na temat muzyki latynoskiej przeszła mi do zainteresowania oryginałami. W sylwestra 2013/2014 dużo puszczałem Pereza Prado i Tito Puente.
„Oryginał” to zresztą kwestia umowna, bo oni przecież z kolei przerabiali latynoskie melodie ludowe na jazz i rock. Weźmy „Quien Sera” Pereza Prado (które do dziś bardzo lubię, ewokuje wyobrażeniem Idealnej Prywatki Lat Sześćdziesiątych).
W sylwestra 2015/2016 dalej kochałem electro swing. Znów poleciał Parov Stelar, wtedy płyta „Demon Days” była względną nowością – a na niej było bodaj najlepsze ever wykonanie „Don’t Mean a Thing”. A trochę tych wykonań słyszałem!
Hitem, proszę mi wybaczyć banał, tamtego sylwestra było jednak „Uptown Funk”. Puszczałem też znakomity kawałek z tej samej płyty „Feel Right”.
W 2018 połknąłem winylowego bakcyla, jak już o tym pisałem. Zacząłem kolekcjonować taneczne dwunastki z lat 80. (i szukać pretekstu do ich puszczenia).
Moje setlisty nie mają więc już wyraźnego śladu cyfrowego, ale na blogu pisałem o dwunastkowych wersjach Duran Duran. Poza tym: A-Ha, Alphaville, Bronski Beat, Tears For Fears, Ultravox, Eurythmics… wrzucę tylko linka do swojego przenajukochańszego duetu Les Rita Mitsouko.
Co nas czeka w latach 20.? Strachu teraz we mnie dużo więcej niż nadziei. Może to nieuchronne kalendarzowo: w minionej dekadzie byłem czterdziestoparolatkiem. W tej będę pięćdziesięcioparolatkiem. To już choćby nie jest „bliżej niż dalej”, to jest… ech, tylko Demarczyk puszczać na zmianę z Grechutą.
Życzę wam wszystkim wspaniałej zabawy i udanej dekady. Obyśmy dotrwali w niezmniejszonym składzie do lat trzydziestych!