To była miłość od pierwszej strony. Zbiór opowiadań Piotra Kofty „Lejek” podbił moje serce na samym początku – opowiadaniem „Krowa na szczycie pagórka”, które zaczyna się od wspomnienia premiery fikcyjnego magazynu literackiego „Flaki” z 1991.
Takiego magazynu oczywiście nie było, nie było więc też jego premiery. Ale mógł być, a ona też mogła być. Kofta gromadzi tu najrozmaitsze ekscesy faktycznie towarzyszące wówczas podobnym imprezom, jako to spirytus „Royal” rozcieńczany kranówką albo jakieś zioło, garściami rozdawane przez jego hodowcę. Tak by(wa)ło!
Nie lubię wylansowanego przez Olgę Drendę określenia „duchologia”, ale pasuje do tych opowiadań. Według samej Drendy to „rzeczywistość nawiedzana przez historię” oraz „opowiadanie o przełomie lat 80. i 90. przez pryzmat przedmiotów i obyczajów”.
Opowiadania pisane są z perspektywy współczesnej, ale przedmioty i obyczaje z okresu transformacji przewijają się w nich co chwila. Cały ten tomik to przede wszystkim nawiązanie do tego, co wówczas było modne w polskiej fantastyce (ale dopóki Sapkowski nie przyszedł i nie nakrył wszystkich kapeluszem).
Kilka opowiadań trzyma się konwencji lansowanej wtedy przez Parowskiego „fantastyki religijnej”. Jedno z nich, „Dwie wersje tej historii” mogłoby spokojnie wyjść z klawiatury Marka S. Huberatha.
Inne, „Poniżej słów” przypomina późną fantastykę socjologiczną (i mogłoby się ukazać 40 lat temu w „Młodym Techniku”). Każde opowiadanie z tego tomiku można przypisać do jakiegoś gatunku, przed czym się jednak powstrzymam, bo w paru przypadkach byłby to spojler. Nawiązania są tak silne, iż nie mogłem się powstrzymać przed klasyfikacjami typu „wczesny Dukaj” / „późny Szostak”.
Za każdym razem są to gatunki modne 30-40 lat temu, w większości zapomniane. Czy ktoś dzisiaj jeszcze uprawia fantastykę religijną?
Kofta nie tyle poddaje te gatunki pastiszowi, co nawiązuje do nich już z bagażem doświadczeń 50-latka, co to sam niejedną książkę recenzował. Najlepiej to widać na przykładzie bodajże najlepszego w tomiku utworu, „Piszę opowiadanie o Bułgarach”.
Jego bohater wspomina, jak 30 lat temu, zakuwając na studiach do egzaminu o historii Słowian, wpadł na pomysł opowieści o Bułgarze, który w XVII wieku wyrusza do Rzymu, gdzie chce spotkać papieża. Gdyby taki utwór wtedy naprawdę powstał, odwróciłby losy polskiej popkultury – autora kuszono by sutymi zaliczkami, żeby tylko dopisał kolejne tomy, a w netfliksowej superprodukcji Henry Cavill mruczałby po bułgarsku „hmmm…”.
Bohater dumał o swoim pomyśle przez dalsze 30. lat, od czasu do czasu wędrując przez te same krainy, spotykając prawdziwych Bułgarów – i im więcej o tym wszystkim wiedział, tym bardziej mu się to wydawało beznadziejnie słabe. Prapoczątki utworu zmarły więc śmiercią duchologiczną – pogrzebane na dyskietkach, których dziś nie ma na czym odczytać.
Krytycy piszący o tym tomiku często wyciągają cytaty z opowiadań pisanych w pierwszej osobie, jakby to były cytaty z Kofty o Kofcie. To ryzykowne, ich narrator jest przecież konsekwentnie bezimienny, przeżywa też przygody, których prawdziwy Kofta nie mógłby przeżyć (czasem literalnie).
Bohater tych opowiadań (zakładając, iż to jest ta sama osoba) przez 30 lat pracował jako tłumacz i „dziennikarz z działu kultury”. Niby łączy go to z Koftą, ale skoro skądinąd ma on tak przepotężny sex appeal, iż napotkane kobiety natychmiast zaczynają z nim flirtować powiedziałbym raczej, iż to też duchologiczny hołd dla ówczesnej fantastyki – w czasach dolnego Ziemkiewicza i Lewandowskiego łupanego była to popularna konstrukcja fabularna.
Tomik ten oceniam więc przede wszystkim jako hołd dla popkultury sprzed 30-40 lat, ale napisanej porządnie. Taki jakby remake w 4K i dolby surround.
Duchologicznych hołdów jest tu więcej. Bohater opowiadania o Bułgarach wspomina na przykład machinalnie, iż kupił 40 lat temu „w Domu Książki w Wyszkowie” „trzykrotnie przecenioną” płytę z bułgarskimi chórami cerkiewnymi.
Prawdopodobnie chodzi o „Le Mystere des Voix Bulgares”, kompilację nagrań z Radia Sofia, która wywarła potężne brzmienie na muzykę lat 80. i 90. zwłaszcza gdy Peter Murphy z „Bauhausu” podarował kasetę z „trzecią lub czwartą kopią” tej płyty Ivo Watts-Russellowi z wytwórni 4AD, który usiłował odtworzyć bułgarskie brzmienie projektami takimi jak „This Mortal Coil”.
Płyta inspirowała także soundtracki „Ghost In The Shell” i „Xeny Wojowniczej Księżniczki”. Słowem, kto żył w tamtych czasach, ten usłyszał coś inspirowanego nagraniami z Radia Sofia, choćby jeżeli o tym nie wiedział.
Takich duchologicznych smaczków jest tu więcej. Sam Kofta, gdy go o to zapytałem, zarzeka się, iż wyszło mu to niechcący – i ja w to choćby wierzę, po prostu chłonął wtedy popkulturę tak jak się ją chłonie w młodości, nie zastanawiając się jeszcze nad tym za bardzo, ale zapamiętując każdą stronę, każdy dźwięk, każdy kadr.
To znakomita lektura dla wszystkich, kto wtedy czytał fantastykę. Albo oglądał „Xenę”. Albo słuchał Cocteau Twins. Czyli dla większości PT blogobywalców.