Droga teściowo, zapraszam na nasz rozwód!
Gdy syn otworzył drzwi swojego mieszkania w Poznaniu, Elżbieta Stanisławówna, przekraczając próg, z niepokojem w głosie zapytała:
— Jesteś sam?
— No tak… — zdziwił się Marek.
— A gdzie Kinga?! Już poszła? To już koniec? — głos teściowej drżał ze wzburzenia.
— Mamo, o co ci chodzi? — Marek wzruszył ramionami, nie rozumiejąc tych pytań.
— Czyli jednak się spóźniłam… — Elżbieta Stanisławówna ciężko westchnęła, przeszła do salonu i usiadła na brzegu kanapy, jakby bała się zająć zbyt wiele miejsca. — Za późno przyjechałam…
— Mamo, co się stało? — Marek zaczął się niepokoić, czując, jak w piersi narasta lęk.
— A ty chcesz powiedzieć, iż wszystko w porządku?! — rzuciła na niego spojrzenie pełne podejrzeń, jakby ukrywał jakąś straszną tajemnicę.
— A co, niby coś jest nie tak? — Marek był zdezorientowany, nie rozumiejąc, do czego matka zmierza.
— Synu, wytłumacz mi natychmiast, co to ma znaczyć?! — Elżbieta Stanisławówna sięgnęła do torebki, wyciągnęła kartkę z zwiędłą różą i stanowczo wcisnęła ją Markowi. — Dziś rano znalazłam to w swojej skrzynce. Zaproszenie na rozwód!
Marek wziął kartkę, przebiegł wzrokiem po tekście, wypisanym starannym pismem: „Droga teściowo, zapraszam na nasz rozwód! Twoja synowa, Kinga”. Zdrętwiał, nie wierząc własnym oczom.
— Mamo, naprawdę myślisz, iż to prawda? — zapytał, próbując ukryć zakłopotanie.
— A ty chcesz powiedzieć, iż sama to sobie napisałam?! — Elżbieta Stanisławówna załamała ręce, jej głos drżał z gniewu i urazy.
— Nie, tylko… Kinga? Serio?
— Jaka Kinga?
— No, twoja synowa…
— Marek, przestań się wymigiwać! Mów od razu, co się dzieje! Doprowadziliście do rozwodu? Przecież choćby roku nie jesteście razem! Gdzie ona teraz jest?
— Mamo, uspokój się, wszystko w porządku. Kinga w pracy… pewnie. Rano było jak zwykle. To chyba jakiś żart. Pewnie przez tę zupę…
— Żart? Przez zupę?! — Elżbieta Stanisławówna spojrzała na syna, jakby zupełnie stracił rozum. — Chcesz powiedzieć, iż przez zupę można tak żartować?!
— No tak, przez zupę — Marek niepewnie podrapał się po głowie. — Wczoraj pierwszy raz ugotowała. No i powiedziałem, że… nie wyszło najlepiej. Nie tak, jak u ciebie.
— I co dalej? — teściowa zmrużyła oczy, przeczuwając, iż historia przybiera dramatyczny obrót.
— Wściekła się, chciała wylać. Potem oświadczyła, iż nie będzie gotować, dopóki wszystkiego nie zjem. No to ja palnąłem, iż w takim razie podam na rozwód, jak przestanie gotować. Żartowałem…
— Żartowałeś?! Powiedziałeś jej o rozwodzie — żartem?! — Elżbieta Stanisławówna zerwała się z kanapy, jej oczy błyszczały oburzeniem.
— No, potem wytłumaczyłem, iż żartowałem, ale już się pokłóciliśmy…
— Wszystko jasne, cały w ojca! — zdecydowanie ruszyła w stronę kuchni. — Gdzie ta zupa? Przynieś ją tu!
— Po co? — Marek był zaskoczony, idąc za matką.
— Będziemy jeść. Zrozumiałeś?
— Mamo, niezbyt smaczna…
— Zaraz ci pokażę „niezbyt smaczna”! Do kuchni, żywo!
Elżbieta Stanisławówna pewnym krokiem odnalazła garnek z zupą, postawiła na kuchence, włączyła gaz.
— Chodź tu! — jej głos brzmiał jak rozkaz generała na polu bitwy.
— Mamo, ale… — Marek próbował protestować, ale urwał pod jej twardym spojrzeniem.
— I jeszcze jedno — przynieś klucze do mieszkania!
— A to po co? — zastygł, nie rozumiejąc jej intencji.
— Przynieś, powiedziałam!
Marek, z opuszczoną głową, przyniósł klucze. Matka natychmiast włożyła je do kieszeni swojej starej kurtki.
— Siadaj do stołu! — rozkazała, nalewając zupę do dwóch misek.
Pierwsza wzięła łyżkę i zaczęła jeść, nie spuszczając wzroku z syna. Marek niechętnie poszedł w jej ślady.
— I to ty nazywasz „niezbyt smaczną”? — Elżbieta Stanisławówna uniosła brwi, kończąc swoją porcję. — Zupa jak zupa!
— No, u ciebie i tak lepsza… — mruknął Marek, grzebiąc łyżką w misce.
— Ja gotuję od trzydziestu lat! A twoja żona dopiero się uczy! gwałtownie bierz łyżkę i jedz, póki gorąca!
Przez pięć minut przy stole panowała grobowa cisza, przerywana tylko dźwiękiem łyżek i cichym mlaskaniem. Gdy Marek skończył, wyciągnął rękę:
— Mamo, już. Daj klucze.
— Nie dam — Elżbieta Stanisławówna uśmiechnęła się przebiegle. — Najpierw odrobisz zadanie.
— Jakie zadanie? — Marek osłupiał.
— O, takie. Tam, na półce, stoi książka „Kulinarne arcydzieła dla całej rodziny”. W niedzielę przyjdziemy z ojcem w gości. A ty, mój drogi, własnoręcznie ugotujesz trzy dania z tej książki!
— Ja?! — Marek o mało się nie zakrztusił. — Przecież mam żonę!
— Nie, nie, synku. Żona może ci tylko pokroi cebulę. Reszta na tobie. A ja pochwalę jej zupę. A ty… Rozwód mu się marzy! Chcesz żyć jak ja z twoim ojcem — dwadzieścia lat razem, to pogadamy!
— Rozumiem… — burknął Marek, spuszczając wzrok.
— I bez gadania! A jak spróbujesz się wymigać — ojciec zdrapie z ciebie trzy skóry. Wiesz, jak lubi dobrze zjeść…
Elżbieta Stanisławówna wstała od stołu, rzucając synowi ostatnie surowe spojrzenie, pełne matczynej determinacji. W duszy jednak kotłowały się myśli: jak uchronić tę młodą rodzinę przed głupimi błędami? I jak wytłumaczyć synowi, iż miłość to nie tylko żarty, ale też umiejętność docenienia się nawzajem, choćby gdy zupa jest trochę za słona?