Nie tak dawno temu Cillian Murphy zakończył swoją oscarową mowę słowami „go raibh maith agat”, dziękując Akademii oraz publice w swoim ojczystym, irlandzkim języku. Gdy po sukcesie Oppenheimera kurz powoli zaczął opadać, laureat Oscara wrócił do bardziej kameralnych filmów, m.in. dziejących się w rodzinnych stronach Drobiazgów, takich jak te. Jednak mimo niepozornego tytułu, film Tima Mielantsa dotyka równie dojmującego okresu w historii. Tym razem niepokojąco długo przemilczanego. Tylko czym są tytułowe drobiazgi?
Bill Furlong (w tej roli Murphy) to mieszkający w nienazwanym miasteczku sprzedawca węgla. Krążąc pośród powoli pokrywających się śniegiem uliczek przygląda się regularnie porannym życiom swoich sąsiadów. To jedna z niewielu rzeczy do zrobienia w tym zapomnianym przez wszystkich zakątku Irlandii, ale przecież czymś trzeba się zająć. Wizyta w pubie, niezobowiązujące pogawędki, wspólna kolacja z rodziną, trasa od domu do domu. Jednak nie wszędzie należy zaglądać, bowiem jak to każda mała mieścina ma w zwyczaju, kryje się tutaj mroczny sekret. W czasie jednej z dostaw, Bill słyszy i widzi pewien incydent, który zasiewa w jego sercu ziarno niepewności o los młodych dziewcząt z anonimowego miasteczka. Jednak aby nie burzyć spokoju codzienności, lepiej nie interweniować. Przecież zaraz święta, a piątka córek, syn oraz żona nie powinny zaprzątać sobie głowy potencjalną ludzką tragedią. Przyznaję, iż sięgnąłem po Drobiazgi nie wiedząc o fabule zupełnie nic, przez co momentalnie uległem jego iluzorycznej codzienności. Pierwsze 15-20 minut seansu to właśnie umiłowanie tytułowych drobnostek. Bohaterowie, chociaż nie mają wiele, potrafią wydobyć ze swojego skromnego żywota i pojedynczych wygód ogrom wzajemnej miłości i dobrze spędzonego czasu. W rozmarzonym wpatrywaniu się w oświetlone witryny sklepów, wspólnych kolacjach czy rozmowach z dziećmi kryje się przecież istota człowieczeństwa. Jednak tuż za murem lokalnego klasztoru, ktoś jest właśnie z niego odzierany.
Prawdopodobnie, bo nikomu nie powinno być dane oglądać tego procesu. Mielnats bardzo umiejętnie dawkuje nam napięcie, podrzucając wyłącznie skrawki podejrzeń. Ktoś krzyknie, dostanie w twarz,kogoś innego szarpnie się za włosy. Ot, taka procedura pośród sióstr zakonnych. Jednak im częściej Furlong kątem oka zauważa kolejne dziewczyny, kilka starsze od własnych córek, nie może wyzbyć się narastającego niepokoju. Kameralny i niezobowiązujący tematycznie dramat zmienia się w dojmujący thriller, gdzie każde spojrzenie może ściągnąć na bohatera gniew kościelnych hierarchów. A w konsekwencji pewnie i samego Najwyższego, bo skoro Kościół sprawuje władzę w całym miasteczku, robi to pewnie na polecenie Pana. Podobnie jak ubezwłasnowolnienie i bestialskie traktowanie wszystkich kilkudziesięciu tysięcy dziewcząt przez siostry zakonne, miało je zbliżyć do świętości.
To ironiczne, iż tak nieludzki proceder, został przedstawiony w tak piękny plastycznie sposób. Zarówno miasteczko z szarej cegły, jak i mury klasztoru emanują podobnym chłodem. Oświetlone licho żółtym światłem lamp, rozpraszających wieczorny mrok, powinny wydawać się niemal identyczne. Jednak pośród uliczek anonimowej mieściny, żyją ludzie, którzy nadają mu odrobinę kolorytu. To nie węgiel ogrzewa te domy, a rodzinne ciepło. Nie węgiel, którego najwięcej z całej okolicy zamawia zakon, w którego murach kryje się najwięcej mroku i chłodu. Mroku, który emanuje choćby od siostry Mary, granej przez Emily Watson. jeżeli ktoś planuje szukać kolejnego klasyka, pośród złoczyńców współczesnego kina, powinien zajrzeć do filmografii Mielnatsa. Scena z wręczaniem koperty to masterclass niepokojącego aktorstwa.

Właściwie jedyny zarzut, jaki mogę wysnuć wobec Drobiazgów…, to ich zachowawczość. Choć perspektywa przypadkowego świadka, niewiedzącego czy warto interweniować jest sama w sobie niezwykle ciekawa, nie prowadzi do satysfakcjonującej pointy. Owszem, Bill zdaje sobie sprawę z trwającej tragedii, ale co z tego? Nie pójdzie przecież do prasy, biskupa, czy stałych bywalców baru, aby obwieścić światu tragiczną wiadomość. to po prostu jeden facet, któremu pewnie nikt nie uwierzy. Dylemat moralny będzie siedział w nim przez długi czas, ale czy widz będzie rozdrapywał taką ranę równie długo? Owszem, możemy wskazać palcem na źródło niesprawiedliwości, zgodnie przyznając, iż zło jest złe. Jednak gdy na ekranie pojawi się dedykacja dla kilkudziesięciu tysięcy ofiar, zostanie nam tylko poszukać reportaży o całej sprawie, a sam film skwitować westchnieniem ramion i trzema gwiazdkami na pięć. Nie każdy film o odwracaniu głowy od ludzkiej tragedii to Strefa interesów, a nie każdy film o niedobrych ludziach to moralitet.
Drobiazgi takie jak te to solidna rzemieślnicza robota. Film spójny stylistycznie, dobrze zagrany i o konkretnej strukturze. Niestety jednak, ginący natychmiast pośród dziesiątek podobnych przypadków. Zapamiętam go głównie przez demoniczny występ Watson, bo poza nią, zło ma dokładnie takie samo oblicze jak zazwyczaj. Miejsce tego filmu jest gdzieś na drugim kanale ogólnodostępnej telewizji, by w piątek o godzinie dwudziestej w towarzystwie rodziców przez chwilę po seansie pochylić się nad ludzką naturą. Do rana żadne z Was nie będzie pamiętać tytułu tego filmu, ale może po drodze utwierdzicie się jeszcze w swoim postrzeganiu świata i kina. Jednak czasem pośród arcydzieł i baraheł, potrzebne są też przeciętniaki takie ja te.
Korekta: Michalina Nowak