DOM DOBRY. Miłe złego początki [RECENZJA]

film.org.pl 3 dni temu

Pamiętacie legendarną już pastę o filmach Smarzowskiego? Te same mordy w tych samych filmach. Arkadiusz Jakubik jako wuefista-pijaczyna, Kuna jako pijaczka-polonistka, Więckiewicz jako dyrektor szkoły i Dziędziel jako wizytujący placówkę wiceminister, wymiotujący na uczniów podczas apelu w dzień święta narodowego. Brawo Wojtek Smarzowski, patologia polskiego systemu edukacji nareszcie rozliczona. Ten wybitny tekst kultury piętnował twórczość autora Wesela za powtarzalność, odcinanie kuponów, artystyczne lenistwo. Mimochodem zwracał również uwagę na cyniczne podejście reżysera do tworzenia kina społecznie zaangażowanego: przecież wystarczy tylko delikatnie zmienić temat, obsadzić „te same mordy” i odpalić kamerę. Nowy, szokujący „Smarzol” niejako kręci się sam, parę miesięcy później zbierając „zasłużone” laury za konfrontację z następną patologią polskiego życia społecznego.

Tak jak w przypadku Kleru czy Drogówki przekaz pasty okazuje się mniej więcej trafiony, tak w przypadku Domu dobrego traci on całkowicie na aktualności. I nie chodzi tylko o to, iż Smarzowski sięga tu po nowe twarze, w głównych rolach obsadzając Agatę Turkot i Tomasza Schuchardta (ze starej gwardii ostał się tu chyba tylko Arkadiusz Jakubik w roli księdza). Dom dobry to, ze wszystkimi tej decyzji konsekwencjami, bodaj najbardziej eksperymentalny projekt w dotychczasowym dorobku reżysera. Z nielinearną narracją, świadomymi zaburzeniami czasoprzestrzeni, ujęciami kręconymi dzięki kamer przemysłowych i telefonów. Wszystko po to, aby jak najdosadniej przedstawić na ekranie doświadczenie przemocy domowej.

Zaczyna się jednak całkiem niewinnie. Zaczyna się, a przynajmniej tak początkowo sądzimy, od miłości. Hucznej imprezy sylwestrowej i zabawy do białego rana, wspólnego wyjazdu do Hiszpanii, seksu w samolocie. Związek Gośki i Grześka wygląda jak idylla. Smarzowski podrzuca nam jednak dyskretnie tropy, pozostawia delikatne, zaskakująco subtelne ślady, świadczące o tym, iż niebo zamieni się za moment w piekło. Zanim z szafy zostanie wyciągnięty kabel, a w ruch pójdą pięści, paski i kopniaki, odprawiony musi zostać dokładny rytuał. Sadysta oplata sobie powoli ofiarę wokół palca. Swoją władzę manifestuje dzięki kontroli: raz zabierze telefon, a raz klucze do mieszkania. Uzależnia od siebie kobietę, dąży do ubezwłasnowolnienia, wmawiając jej szaleństwo.

W Domu dobrym przemoc niejedno ma imię. Tej fizycznej towarzyszy psychiczna, ekonomiczna, seksualna. Choć jedna poprzedza drugą, to w końcu wszystkie idą ze sobą pod ręką. Smarzowski pokazuje nam cały proces – stopniowe urabianie gruntu pod pierwsze uderzenie – z perspektywy ofiary. Dorastanie w przemocowej rodzinie przesuwa jej granice, a zauroczenie Grześkiem blokuje możliwość racjonalnego oglądu sytuacji. „Kiedy patrzysz na świat przez różowe okulary, wszystkie czerwone flagi wyglądają po prostu jak flagi”, cytując pewien animowany serial o smutnym koniu.

Pierwsza część Domu dobrego, zanim spirala przemocy rozkręca się na dobre, to najciekawszy Smarzowski od lat. Film subtelny, wymykający się stereotypom, przenikliwy w diagnozie rzeczywistości. Przekleństwo autora Róży polega jednak na tym, iż nie zna on słowa „stop” – podobnie jak bohaterka, ma poprzesuwane granice tolerancji. Kiedy na ekran wjeżdża wreszcie przemoc fizyczna, to w całej okazałości. Smarzowski katuje nas repetycjami, różnymi wariantami tych samych sytuacji. Tworzy pętle czasowe, miesza sen z jawą, za wszelką cenę próbując wniknąć w psychikę zmaltretowanej bohaterki. Ogląda się to – zarzut ten powraca w co drugiej recenzji jego najnowszego filmu – niczym torture porn. Test wytrzymałości widza: ile jesteśmy w stanie znieść, zanim kompletnie zobojętniejemy?

Rozumiem, iż chodzi tu o oddanie pewnej ciągłości czasowej – brutalnej codzienności osoby, która dzień w dzień doświadcza niewyobrażalnej wręcz dawki upokorzenia, walcząc we własnym domu o przetrwanie. Reżyser dociska jednak przesłanie kolanem, podkręca traumatyczne sytuacje, chociażby dzięki dialogów. Gwałtowi na pobitej do nieprzytomności Gośce towarzyszy więc tekst godny wrażliwości Patryka Vegi: „Z trupem to się jeszcze nie jebałem”. Efekt jest nie tylko niesmaczny, ale również niezamierzanie groteskowy. Podobnych scen jest w Domu dobrym więcej, a wszystkie są wypadkową braku hamulców reżysera, który w najgorszych, a zatem najbardziej efekciarskich fragmentach sprowadza swój film na pogranicze kina eksploatacji.

Nowy „Smarzol” podzielił w Gdyni widzów i krytyków. Linia podziału przebiega mniej więcej pokoleniowo. Starsi doceniają, młodsi raczej kręcą nosem. Niektórzy, tak jak mój redakcyjny kolega Łukasz Homziuk, przyznają wprost, iż „na takie filmy nie powinno być miejsca w polskim kinie”. Ja to miejsce widzę, choć nigdy fanem drugiego Wesela, ani Domu dobrego nie będę. Smarzowski najmocniej imponuje mi tym, iż – wbrew pozorom i internetowym pastom – nie osiada na laurach. Tematycznie wciąż obraca się w podobnych sferach, ale eksperymentuje formalnie. Szuka nowych rozwiązań, nie boi się ryzyka. Jego filmy wciąż są „jakieś”, prowokują do dyskusji, wywołując skrajne emocje. O ilu polskich twórcach i twórczyniach moglibyśmy napisać dzisiaj to samo?

Idź do oryginalnego materiału