Nowy Doktor na nowe czasy? Nie da się ukryć. 14. sezon „Doktora Who” wystartował, a my po dwóch odcinkach wypakowanych przygodami, muzyką i toną dobrej energii możemy w końcu powiedzieć, co się w serialu zmieniło.
„Doktor Who” to 60 lat historii, tradycji, kanonu i kilka pokoleń widzów, z którymi lepiej nie zadzierać. Kiedy więc powracający po latach za stery showrunner Russell T Davies zapowiadał nową erę w serialu, wielu fanów kręciło nosami. I nie chodzi tylko o skrajne przypadki rasizmu czy homofobii, to również zderzenie ze ścianą pt. „Tak zawsze było, więc tak być musi”. Pierwsze odcinki 14. sezonu (widziałam tylko te dwa, które już są na Disney+, czyli „Space Babies” i „The Devil’s Chord”. Trzeciego, czyli „Boom” od Stevena Moffata, nie pokazano krytykom przed premierą) wystarczą, aby ocenić kierunek, w jakim zmierza serial, a także to, ile w całym tym zamieszaniu jest faktycznej rewolucji.
Doktor Who sezon 14 – radość, młodość, inkluzywność
Gdybym miała w krótko określić premierę 14. sezonu „Doktora Who”, powiedziałabym: radość, energia, muzyka. Po usypiająco nudnej erze Chrisa Chibnalla to, co robi Davies, rzeczywiście sprawia świeże wrażenie i to pod każdym względem. Oba odcinki, jak na standardy tego kultowego serialu, są lekkie, łatwe i przyjemne – choćby jeżeli w drugim wyraźnie już czai się pewien mrok, który dopiero ma nadejść – i oczywiście, iż na końcu zawsze jest twist. Dosłowny, zapowiedzianym mrugnięciem okiem prosto do kamery.
„Space Babies” to duchowy sukcesor „Kościoła na Ruby Road” – Piętnasty Doktor (Ncuti Gatwa) i Ruby Sunday (Millie Gibson) wyruszają w swoją pierwszą przygodę, czyniąc to pośród śmiechu, pisków euforii i dosłownych podskoków, i lądują daleko w przyszłości na farmie kosmicznych dzieci, po której grasuje potwór jak z „Obcego”, a wszystkim zawiaduje niejaka Nan-E (Golda Rosheuvel, „Bridgertonowie”). Całość przypomina słodkie wariatkowo, w którym nowy Doktor i jego towarzyszka czują się jak w domu. A choćby jeżeli na moment robi się strasznie, to już za chwilę znów jest śmiesznie (to, z czego zbudowany jest potwór, to chyba jeden z najdziwniejszych pomysłów w historii serialu), a Gatwa może z zachwytem powtarzać: „Space babies!”.
Sympatyczny odcinek pozwala łatwo wgryźć się w nowego „Doktora Who” zarówno starym, jak i potencjalnie nowym widzom. Gatwa i Gibson są fantastycznie zsynchronizowani, mają nie tylko mnóstwo chemii, ale też cudownej energii i całość rzeczywiście – będąc raczej solidnym początkiem niż dziełem wybitnym – jest bardzo, bardzo świeża. Piętnasty Doktor to radość, młodość, inkluzywność. I oczywiście, iż jest „absolutnie cudowny” i wierzy, iż wszyscy jesteśmy „przewspaniali” już ze względu na sam fakt, iż urodziliśmy się, istniejemy i dorastamy w tym szalonym świecie. Ta empatia, ta wiara w dobro, to wyznanie różnorodności będzie dosłownie niosło serial.
Gdzieś pośrodku tego wielkiego festiwalu entuzjazmu i otwartości pojawiają się zapowiedzi mroczniejszych wątków, związanych z pochodzeniem i Ruby, i Doktora. Wprowadzony przez Chibnalla wątek „dziecka spoza czasu” ma być jedną z osi fabuły 14. sezonu i już pierwsze odcinki pokazują, iż może to być dobry pomysł. Davies zawsze, we wszystkich swoich serialach, stawiał na pierwszym miejscu emocje i choćby w tym uroczym szaleństwie, jakim jest „Space Babies”, widać, iż ich nie zabraknie.
Tak, Piętnasty Doktor i jego towarzyszka to uosobienie młodości, energii i euforii życia, ale to też dwójka osób, w których jest ogromny smutek i ogromna samotność. To, iż zostali porzuceni, ich łączy, przyciąga ku sobie i czyni w pewnym sensie atrakcyjnymi dla widza, a nowy showrunner wydaje się wiedzieć, co robi, sięgając po kontrowersyjny pomysł Chibnalla. Wszystko wskazuje, iż niedługo zamieni go w czyste złoto.
Doktor Who sezon 14 – świeże otwarcie popularnego sci-fi
„Space Babies” stanowi niezłe wprowadzenie do nowej odsłony kultowej serii, owszem, zapowiadając głębsze wątki, które nadejdą, ale przede wszystkim stanowiąc czystą frajdę. A co z „The Devil’s Chord” – odcinkiem, który narodził się z pomysłu, żeby opowiedzieć historię o Beatlesach bez muzyki Beatlesów? Ten odcinek jeszcze bardziej pokazuje, czym chce być nowy „Doktor Who”, zabierając nas w podróż do lat 60., do studia Abbey Road, gdzie powstawały najbardziej ikoniczne utwory w historii muzyki. Tyle iż nie w tej wersji – Doktor i Ruby trafiają do rzeczywistości, w której dobra muzyka nie istnieje, a świat jest o wiele smutniejszy i bardziej mroczny.
Odcinek potwierdza to, co już wiedzieliśmy: Ncuti Gatwa jest przecudowny jako Doktor, a do tego tańczy i śpiewa, jakby urodził się na Broadwayu. A Millie Gibson dotrzymuje mu kroku, swoim urokiem (i kostiumem!) zjednując, mam nadzieję, każdego. Ich chemia jest nieodparta, ich euforia życia jest zaraźliwa, ich podszyte tragedią historie osobiste łamią serce, choć ledwie zdążyliśmy ich poznać. Współczesna wrażliwość tego duetu trafi do młodszych widzów, o których serial wyraźnie walczy, ale i tę rewolucję powinni pokochać też starzy wyjadacze, znudzeni tym, co ostatnio działo się z marką.
Znów, „The Devil’s Chord” to też nie jest odcinek wybitny, a jednak oglądając go, czuje się, jak „Doktor Who” dosłownie nabiera wiatru w żagle, budując większe wątki, których kulminacji możemy spodziewać się na dalszym etapie. Jinkx Monsoon, dawna zwyciężczyni „Ru Paul’s Drag Race”, nie tylko wymiata jako złowroga, przerysowana, karykaturalna postać Maestro, ale też stanowi zapowiedź kłopotów, które dopiero nadejdą. Ta postać, historia Ruby, miłość do muzyki, „dziecko spoza czasu” – wszystko to łączy się ze sobą, a my dopiero dowiemy się, w jaki dokładnie sposób.
Doktor Who sezon 14 – kultowy serial dostał nowe życie
Za nami więc dwa odcinki „Doktora Who”, które przede wszystkim spełniają swoją rolę rozbudowanego „pilota”, wstępu, mającego przedstawić nam nowe postacie i dać nam pojęcie o tym, jaki będzie to serial. Gdyby oceniać je same w sobie, trzeba by powiedzieć, iż widzieliśmy już w „Doktorze Who” lepsze rzeczy. Ale nie o to w tym chodzi. Russell T Davies, stawiając na Ncutiego Gatwę w roli głównej i łącząc go w parę z młodziutką, ciekawą świata towarzyszką, tchnął nowe życie w serial, który od kilku lat, pomimo starań ze strony różnych osób, coraz bardziej przesiąkał zapachem naftaliny.
14. sezon „Doktora Who” to w tym momencie lekkie i przyjemne zaproszenie do przygody, która wydaje się nie mieć żadnych granic, jeżeli chodzi o wyobraźnię. Russell T Davies kocha wielkie emocje, ale kocha też wszelkiego rodzaju rzeczy dziwne i dziwniejsze, a w 2024 roku wreszcie może opowiedzieć nam historie, których przez lata telewizja publiczna – tak, choćby taka jak BBC – zwyczajnie się bała. Historie, w których jest miejsce na queerową wrażliwość, dyskusje społeczne (zauważyliście komentarz Ruby na temat aborcji?), a Doktor nie musi już być białym panem w marynarce.
Wszystko w tych nowych odcinkach, choćby styl bycia i ubierania Piętnastego, jest jak powiew świeżego powietrza, a przy tym mnóstwo tu dziecięcej ciekawości, czyli tego, co dosłownie było u podstaw serialu. Pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby poszła za tym również większa odwaga i szersze spektrum, jeżeli chodzi o samą fabułę. Już za tydzień „Boom” i wielki powrót Stevena Moffata w scenariuszu, który wygląda na znacznie mroczniejszy od obu dzisiejszych odcinków. A potem? Granicą jest tylko wyobraźnia Daviesa i otwartość BBC na wszystko, co nowe, nieco inne i bardziej różnorodne.