Niebo, piekło i komedia romantyczna pośrodku? Neil Gaiman pokazuje, iż się da. „Dobry omen” w 2. sezonie stawia na miłe, urocze i pełne bezpretensjonalnego humoru historie, które ogląda się z wielką przyjemnością.
„Everyday, it’s a-gettin’ closer/ Goin’ faster than a roller coaster/ Love like yours will surely come my way”. jeżeli nie potraficie wyrzucić z głowy tego kawałka Buddy’ego Holly’ego, to znaczy, iż albo trafiliście ostatnio do pewnego, naprawdę przeklętego, pubu w Edynburgu, albo połknęliście sześć nowych odcinków z 2. sezonu „Dobrego omenu” w jeden wieczór i chcecie więcej – najlepiej już, teraz, natychmiast.
Dobry omen sezon 2 – uroczy rom-com zamiast apokalipsy
„Dobry omen” powrócił wczoraj na Amazon Prime Video i w tym przypadku wypada pochwalić decyzję o wypuszczeniu od razu całości. 2. sezon jest wprost idealny do binge’owania, zwłaszcza iż twórcy – Neil Gaiman i drugi z showrunnerów, Douglas Mackinnon – bardzo gwałtownie zaczynają sugerować, iż pewne fanowskie marzenia mogą zostać spełnione. Czy faktycznie tak się dzieje, tego oczywiście tutaj nie zdradzę, ale mogę powiedzieć, iż po obejrzeniu finału nie mogę doczekać się 3. sezonu „Dobrego omenu” (którego oficjalnie na razie jeszcze nie zamówiono, ale myślę, iż są szanse).
2. sezon „Dobrego omenu” wykracza poza materiał źródłowy i według samego Gaimana jest swego rodzaju pomostem pomiędzy apokaliptyczną 1. serią a tym, co razem z Terrym Pratchettem zaplanowali dalej. Zawierając część tych samych postaci – na czele z Azirafalem (Michael Sheen), Crowleyem (David Tennant) i archaniołem Gabrielem (Jon Hamm), tyle iż znacząco odmienionym – serial pokazuje trochę inną stronę tego samego świata. Stronę dużo lżejszą, weselszą i choć wciąż absurdalną i pokręconą, to jednak znacznie różniącą się tonalnie, choćby dlatego, iż nie ma odliczania dni do końca świata, a główne wątki są jak z komedii romantycznej.
To trochę inny „Dobry omen”, niż ten, do którego byliśmy przyzwyczajeni, i choćby dlatego nie będzie brakowało głosów, iż gorszy, bo nie tylko pozbawiony wysokich stawek, ale też czasem wręcz głupiutki w swoich humorystycznych dygresjach. A przy tym mniej spójny, ponieważ zamiast historii zmierzającej jak po sznurku ku wielkiemu finałowi mamy tutaj dużo różnych opowieści, rozrzuconych po osi czasu, a mających za cel przede wszystkim pogłębić przedziwną relację anioła i demona, pokazując, jak wiele razem przeszli. Od historii dziejących się przed stworzeniem świata i przed naszą erą, poprzez XIX-wieczne przygody na cmentarzu, aż po zombie w czasach II wojny światowej – te wątki to czysty fun, a przy tym nie zawsze coś więcej. Rozumiem więc tych, którzy będą na to kręcić nosem, choć sama do nich zdecydowanie nie należę.
Dobry omen sezon 2 – Sheen i Tennant znów elektryzujący
Klimat 2. sezonu „Dobrego omenu”, w przeważającej mierze dziejącego się w londyńskim Soho, zbudowanym na planie w Edynburgu, czasem dosłownie z kartonu, z miejsca mnie kupił, podobnie jak sąsiadki Azirafala, Maggie (Maggie Service) i Nina (Nina Sosanya), prowadzące najsympatyczniejsze biznesy świata i spoglądające ku sobie z coraz większym zainteresowaniem, choć nie bez udziału naszego anioła, z pewnych powodów bawiącego się w swatkę. Wątek komedii romantycznej, dziejącej się w kawiarence o nazwie Kawa albo Śmierć, jest przeuroczy, a obie aktorki, w 1. sezonie grające duet satanistycznych zakonnic, mają świetną chemię i wypadają bardzo naturalnie w swoich nowych rolach. I w tym przypadku to zwyczajnie wystarczy, nie trzeba żadnych twistów ani kombinacji fabularnych, żeby to tak po prostu działało.
Choć oczywiście serial opiera się na chemii pomiędzy innym duetem, który fani chcą oglądać razem w każdym znaczeniu tego słowa. I 2. sezon „Dobrego omenu” to pod tym względem istny fan service. Sheen i Tennant są dosłownie elektryzujący razem, niezależnie od tego, co robią i jaki ma to wydźwięk. A ten często jest tak po prostu, bezpretensjonalnie humorystyczny, pozwalając wymiatać nie tylko przerzucającemu się słówkami głównemu duetowi, ale także Jonowi Hammowi, wyprawiającemu istne cuda jako Gabriel, nieważne czy w ubraniu czy bez. Układanie książek alfabetycznie według pierwszych liter pierwszego zdania to najlepsza i zarazem najgorsza rzecz, jaką można wymyślić – no ale któż z nas nie pozwoliłby tego zrobić Jonowi Hammowi?
Fantastycznym dodatkiem do obsady są Liz Carr („Wiedźmin”) jako anioł Sarakiel, Shelley Conn („Bridgertonowie”) jako demon Belzebub i – przede wszystkim – Quelin Sepulveda („Człowiek, który spadł na ziemię”) jako anioł Muriel. Cała trójka mnie kupiła, być może w jakimś stopniu dzięki świetnemu wywiadowi, jakiego nam udzieliły, ale nie tylko. A w szczególności liczę na więcej Muriel, z całą jej słodkością i nieporadnością, która prawdopodobnie będzie musiała siłą rzeczy ewoluować po bliższych doświadczeniach z ludzkim światem. A może wcale nie? Tak czy inaczej bardzo chętnie to zobaczę.
Dobry omen sezon 2 – ciąg dalszy po prostu musi być
Będąc znacznie bardziej lekkostrawny i nieskomplikowany niż „jedynka”, 2. sezon „Dobrego omenu” oferuje bardzo, bardzo dużo, wszelkie braki jeżeli chodzi o „konkretną” treść nadrabiając urokiem, humorem i toną (pop)kulturowych odniesień. Znajdziecie tu wszystko, od Biblii, przez literaturę klasyczną i wszelką inną, aż po „Doktora Who” (no pewnie iż fezy są cool) i inne brytyjskie produkcje, w których grali Sheen i Tennant, ale nie tylko oni. To jak magiczna, pełna wdzięcznych absurdów i absolutnie świetnych dialogów podróż przez bardzo wiele różnych światów popkulturowych, w której czuć ducha Terry’ego Pratchetta. Przy oglądaniu polecam skorzystać z opcji X-Ray, a gwarantuję, iż zdziwicie się nie raz i nie dwa, nie tylko jako „Amerykanie i inni kosmici”.
Jest też w „Dobrym omenie” tona ciepła i dobra, przyglądania się światu z miłością i czułością, pozwalającą wybaczać ludziom – czy też w naszym przypadku: sobie nawzajem – wszelkie słabostki. choćby będąc niezbyt wyszukaną komedią romantyczną, serial pozostaje głęboko humanistycznym dziełem, bawiącym się wszystkim tym, co ludzka twórczość przyniosła zarówno przez wieki, jak i w ostatnich dekadach. Ta miłość do popkultury w różnych odmianach to coś, co zdecydowanie czyni serial Neila Gaimana lepszym, choćby w jego (nieco) słabszych momentach.
Po tym co się wydarzyło w finale, a zwłaszcza w jego samej końcówce, trudno sobie wyobrazić, żeby 3. sezonu „Dobrego omenu” miało nie być. Trzymajmy więc kciuki za Crowleya i Azirafala, aby w końcu dotarli tam, gdzie dotrzeć powinni, i po prostu oglądajmy to, Gaiman i spółka nam zaproponowali. W czasach streamingowych szaleństw choćby istoty nadprzyrodzone nie są niezależne od słupków i algorytmów.