"Dobre rady Johna Wilsona" należy przyjąć, zastosować i podziękować – recenzja 3. sezonu serialu HBO

serialowa.pl 1 rok temu

Gotowi na kolejne spacery po Nowym Jorku? John Wilson i jego kamera wracają już z ostatnim sezonem i jak zwykle mają do pokazania więcej, niż wygląda na pierwszy rzut oka.

Wiecie, za co najbardziej cenię „Dobre rady Johna Wilsona„? Nie jest to wcale zręczność, z jaką autor i główny bohater w jednym skleja ze sobą na pozór błahe sceny. Ani niesamowita łatwość, z jaką potrafi przejść z jednej dygresji w drugą, nie zapominając o głównym temacie odcinka. Ani choćby cudowne poczucie humoru, czyniące jego serial absolutnie wyjątkowym. Najpiękniejsza jest dla mnie bijąca z niego otwartość – ta, dzięki której przed niepozornym facetem z kamerą uzewnętrzniają się obcy ludzie, pozwalająca mu dotrzeć w najdziwniejsze miejsca i dostrzec coś niezwykłego w czymś całkiem banalnym.

Dobre rady Johna Wilsona sezon 3 – to samo, ale inaczej

Między innymi tą otwartością kupił mnie John Wilson przed kilkoma laty i do dziś, przy okazji premiery 3. sezonu, który miałem już przyjemność obejrzeć przedpremierowo w całości, nic się w tej kwestii nie zmieniło. Twórca bez dwóch zdań najbardziej oryginalnego telewizyjnego dokumentu w ostatnim czasie przez cały czas przemierza z kamerą ulice Nowego Jorku, przez cały czas spotyka podczas tej wędrówki szereg oryginałów i przez cały czas zmierza krętą drogą wprost do celu.

„Dobre rady Johna Wilsona” (Fot. HBO)

Brzmi powtarzalnie? Nic z tych rzeczy i nie jest to tylko zasługa pomysłowości twórców przy obmyślaniu głównych motywów nowych odcinków. Bo owszem, absurdalne porady na temat tego, jak znaleźć publiczną toaletę, czy jak czyścić uszy, to nie jest coś, co otrzymacie, oglądając inne seriale. Ale też jest to przecież tylko niewielki urywek tego, co przygotował dla nas Wilson. O kręceniu się w kółko nie ma więc mowy, ponieważ inne, choć zarazem znajome, jest tu praktycznie wszystko.

Nieważne zatem, czy jesteście stałymi widzami serialu, czy dopiero się z nim zapoznajecie, nowe odcinki zaskoczą was nie raz i nie dwa. Prowadząc od niemających najmniejszego sensu skoków w bok od głównego wątku, do bardzo nieoczywistych wniosków, „Dobre rady Johna Wilsona” są nie tyle poradnikiem, co raczej swego rodzaju medytacją nad jednostką, społeczeństwem i wszystkimi tymi krępującymi relacjami pomiędzy nimi.

Dobre rady Johna Wilsona to poszukiwanie niezwykłości

John Wilson jest natomiast idealnym przewodnikiem po tym niekomfortowym świecie, potrafiąc uczynić potężny atut ze swojej dziecięcej ciekawości i ogromnych pokładów neurotyzmu. Trudno sobie w ogóle wyobrazić, jak mogłaby wyglądać jego podróż bez tych cech. W końcu to one prowadzą go do najbardziej niezwykłych miejsc i ludzi – choćby jeżeli wszystko jest ustawione na totalnie przyziemnych fundamentach.

„Dobre rady Johna Wilsona” (Fot. HBO)

A zwykle jest, bo większość tutejszych bohaterów i zdarzeń, w których centrum jakimś sposobem znajduje się dokumentalista, nie wygląda w najmniejszym stopniu na warte zainteresowania kamery. Bo i czym tu przyciągnąć żądnego atrakcji widza? Konwencją miłośników odkurzaczy? Konkursem na największą dynię? Wystawą kotów? Wszystkie te pozornie piekielnie nudne miejsca i sytuacje, w obiektywie Wilsona są… dokładnie takie. Nudne. Prozaiczne. Niefilmowe. I właśnie to czyni je tak fascynującymi.

Nie robiąc nic ponad obserwowanie świata wokół siebie, twórca serialu mieści w kadrze znacznie więcej niż tylko niegroźnych dziwaków o nietypowym hobby. Wprawdzie ekscentryzm przyciąga go jak magnes, ale jego celem nigdy nie jest wyśmianie swoich rozmówców, choćby ci sami się o to bardzo prosili. Wilson widzi w nich ni mniej, ni więcej tylko ludzi. Różnych, różnistych, mniej i bardziej zakręconych, szukających kogoś, kto ich wysłucha lub unikających towarzystwa. Zawsze innych, ale też zawsze podobnych w swojej unikatowości.

Dobre rady Johna Wilsona – Nowy Jork w obiektywie

Krążąc między nimi i scalając wszystko humorystyczną narracją podkreśloną w każdym przypadku błyskotliwą i bezbłędną wizualną ilustracją, Wilson znajduje w ich oryginalności coś uspokajająco normalnego. Tak jak na wskroś normalny jest w jego ujęciu Nowy Jork – miejsce takie, jak każde inne i jak każde inne warte poświęcenia mu uwagi. Bo kto wie, co będzie można usłyszeć w jego hałasie lub zobaczyć, gdy dostatecznie mocno wytężymy wzrok w poszukiwaniu ptaków.

„Dobre rady Johna Wilsona” (Fot. HBO)

Jest więc 3. sezon serialu w pewnym sensie wyrazem uznania, a może choćby zakochania po uszy w tym mieście. Jednak nigdy nie przybiera to kształtu laurki. Ba, obrazów skutecznie obrzydzających nowojorską rzeczywistość jest tu tyle, iż spokojnie można by uznać „Dobre rady Johna Wilsona” za antyreklamę Wielkiego Jabłka. Mimo to trudno oprzeć się bardzo specyficznemu urokowi tego miejsca, który każdy z nas, na czele z twórcą, może odnajdywać w czymś innym.

Dobre rady Johna Wilsona żegnają się z wielką klasą

Podobnie można zresztą powiedzieć o samym serialu, który w ostatnich sześciu odcinkach robi wiele, by zostawić po sobie trwały ślad. Czasem może wręcz z tym przesadza, ale wybaczcie, nie potrafię mieć o to do twórcy najmniejszych pretensji. I tu warto wrócić do wspomnianej na początku tekstu Wilsonowej otwartości. Ta jest bowiem skierowana nie tylko do spotykanych na jego drodze ludzi, ale też do odbiorców przed ekranami. Tak, drogi widzu, to właśnie o tobie mowa.

Czy to rzucając szybkim żartem, czy konstruując prześmieszne monologi (ten o relacjach ludzi z toaletami to przecież mistrzostwo świata!), John Wilson nigdy nie kieruje swoich uwag w pustkę. Zdając sobie sprawę z obecności innego człowieka po drugiej stronie, jest w stu procentach świadomy i wrażliwy na jego odczucia niezależnie od tematu, jaki akurat porusza. Wypowiadając (lub kryjąc je w znaczącym milczeniu) celne komentarze dotyczące współczesnego świata i społeczeństwa, nie patrzy na nikogo z góry, nie ocenia i nie narzuca swoich opinii. Przeciwnie, brzmi jakby chciał usłyszeć twoją.

„Dobre rady Johna Wilsona” (Fot. HBO)

Ta wrażliwość przebija tu z praktycznie każdego kadru, czyniąc z Wilsona kogoś na kształt Tokarczukowego czułego narratora. Nie tyle zainteresowanego wszystkim napotkanym na swojej drodze, co pragnącego współodczuwać wraz ze swoimi bohaterami i widzami. Trochę żartobliwego, ale też trochę melancholijnego. Pozornie zatapiającego się w absurdzie, a w rzeczywistości głęboko przejętego tym, co go otacza, bo dostrzegającego, jak bardzo jesteśmy wszyscy podobni w swojej różnorodności.

Nieważne zatem, czy oglądacie „Dobre rady Johna Wilsona” ze względu na tutejsze poczucie humoru, czy kusi was podglądanie nietuzinkowych postaci, czy szukacie czegoś więcej. Macie pełne prawo odczuwać żal, bo kończy nam się właśnie coś nad wyraz wyjątkowego. Serial nieprzewidywalny, autentyczny i szczery do stopnia, jaki potrafią osiągnąć bardzo nieliczni. Nie chcąc kończyć na ponurej nucie, pozwolę sobie jednak zacytować samego twórcę: „Nie smućcie się, iż to koniec, gdy dotrzecie do ostatniego odcinka. Cieszcie się, iż poczuliście cokolwiek”. To w końcu coraz większa rzadkość.

Dobre rady Johna Wilsona – odcinki w soboty na HBO Max

Idź do oryginalnego materiału