Wielkooki kosmita z „E.T.” to był słodziak. Wszystkim się podobał. Nic dziwnego, iż odniósł gigantyczny sukces kasowy – włożone dziesięć milionów dolarów przyniosło prawie osiemdziesięciokrotny zwrot. Jakże musieli pluć sobie w brodę włodarze studia Columbia Pictures, którzy co prawda dostali skrypt tego filmu jako pierwsi, ale zrezygnowali z niego na rzecz innej opowieści o kolejnym przyjacielskim kosmicie. Film, który zdecydowali się zrealizować, był finansową klapą, dwa razy droższą od „E.T.” i ledwo dającą radę pokryć poniesione koszty. O jakim filmie mowa? O „Gwiezdnym przybyszu” w reżyserii nie kogo innego jak Johna Carpentera. Film w ogólnym wydźwięku bardzo przypomina film Stevena Spielberga – jest tu kosmita, słabnący z dnia na dzień, któremu musimy pomóc wrócić do domu. Oglądamy „E.T.” dla dorosłych.